the G(H)OST – „Ocean Liter”
the G(H)OST, fotografia zaczerpnięta z FB zespołu.
Muszę przyznać, że nie przepadam za muzyką z tekstami po polsku. W moich oczach (a właściwie uszach), używamy na co dzień jednego z najbardziej kanciastych i najmniej melodyjnych języków świata. Brakuje nam wachlarza słów krótkich, lecz treściwych, stąd chcąc wystosować bardziej skomplikowany przekaz w utworze (muzycznym, bo chodzi mi wyłącznie o zastosowanie języka w muzyce — literatura to inna para kaloszy, podobnie jak rap), trzeba się nieźle nagimnastykować (mentalnie). Do tej pory nie znalazłam jeszcze artysty ani zespołu zdolnego do zmiany tego stanowiska. Wielu próbowało, wszyscy polegli — z mniejszym bądź większym kretesem (czy tam kredensem, jak kto woli).
Biorąc na tapetę gwiazdę dzisiejszego odcinka — zespół the G(H)OST, stwierdzam, że do polskich tekstów nie udało im się mnie przekonać. Co prawda zastosowanie progresywnych elementów, jak charakterystyczny, „kanciasty” rytm, umożliwia większą swobodę pod względem rozłożenia tekstu, ale i tak jest to trudne. Brakuje tu płynności w interakcji tekst — muzyka. Niemniej jednak, pod innymi względami pozostawili po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Być może to poruszana tematyka, być może spójność artystycznej persony, jaką udało im się stworzyć mimo różnorodności pokoleniowej w zespole, być może urzekła mnie geneza ich nazwy… Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że mają swój niepowtarzalny urok.
Co do nazwy — oto fragment opisu, który możecie znaleźć na stronie internetowej zespołu, który wyjaśnia (między innymi), skąd wzięła się ich dość niecodzienna nazwa:
„Zespół the G[H]OST powstał w 2006 roku w Gostyniu z inicjatywy obecnego wokalisty Mariana Szulczyńskiego. Nazwa grupy powiązana jest z angielskim słowem ghost (duch) i miastem, w którym została powołana do życia. Gostyńskie duchy są znakomitym przykładem powiedzenia Muzyka łączy pokolenia! 😉
Swoje brzmienie określają jako szeroko pojęty ROCK, jednak można w nim odnaleźć również inne style muzyczne.”
Ten szeroko pojęty rock jest pojęty naprawdę szeroko, ale o tym za chwilę. Tym, co przede wszystkim rzuca mi się w uszy przy każdym (!) odsłuchu, jest fakt profesjonalizmu, z jakim został nagrany album. Słychać wszystko tak perfekcyjnie, że chęć dotykania equalizera w ogóle nie nawiedziła (he, he) mojej głowy w ciągu tych niespełna 45 minut (to się praktycznie nie zdarza). Niesamowite!
Wracając do różnorodności, faktycznie słychać tu wszystkie gatunki rocka. Czasami w kierunku metalu, czasami ballad, czasami nawet surf-punka. Ale! Różnorodność objawia się tutaj też, albo głównie, w umiejętnościach muzyków. Podczas słuchania momentami można nawet kwestionować, czy to ciągle ten sam zespół — otóż tak. I właśnie ta iluzja nadaje im wyjątkowy charakter. Jednocześnie nie wygląda mi to na „eksplorację nowicjuszy”, jak zwykłam mawiać o poczynaniach formacji, które nie nabyły jeszcze muzycznej tożsamości. Brzmi to raczej jak swobodne wycieczki gatunkowe doświadczonych muzyków o ugruntowanych umiejętnościach. Pewnie stąd wrażenie, że zmieniają kolory niczym kameleon, jednocześnie zachowując pewne stałe właściwości. Trochę jak ciecze (albo koty).
ABC — Bardzo ciekawy kontrast między tym ciągnącym w stronę surf punka wstępem a pełnym refleksji nad sensem otaczającej rzeczywistości tekstem. Refleksyjność jest właściwie naczelną charakterystyką tekstów the G(H)OST. Ich muzykę z kolei określiłabym zwięźle jako energetyczno-sentymentalną melancholię.
Bezsilność — Jestem pełna podziwu dla sekcji rytmicznej. Wydobycie tych cichych, subtelnych tonów z perkusji jest (dla niektórych paradoksalnie) o wiele trudniejsze. Tutaj mamy wręcz żonglerkę perkusyjną, a bas ani na chwilę nie obniża postawionej poprzeczki.
Czy to jest życie — Klasa hard rocka. Skrzyżujcie stare Iron Maiden z TSA, et voilà. Zaskakujący tekst, polecam wysłuchać z uwagą.
Duchy — Spójność konceptu (nazwa zespołu — tytuł utworu) w pełnej krasie. Wstęp daje jednoznaczne skojarzenie z filmem grozy, aż Michael Jackson i Tim Burton wskoczyli mi naraz do głowy. Utwór rozwija się jednak w kierunku cieplejszych tonów z nutą melancholii. Krzepiącej melancholii. Jak oni to robią?
Fałsz – jest muzycznie zarówno progresywny, jak i klasycznie rockowy. W bridge’u znajdziecie bardzo dużo przestrzeni. Pisząc „przestrzeń”, mam na myśli to kojące wrażenie oddychania pełnym ozonu powietrzem zaraz po burzy. Limit ma podobnie progresywny charakter, ale muzycznie jest nieco cięższy i gęstszy.
Okładka płyty “Ocean Liter” the G(H)OST zaczerpnięta z FB zespołu.
Z partii gitarowych w Rewolucji byłby dumny sam Les Claypool, są iście Primusowe. Najbardziej zbliżony do ideału utwór, jeśli chodzi o integrację tekstu i muzyki — być może właśnie dzięki poziomowi skomplikowania rytmu. Tematyka porusza silniej, niż ma to miejsce w przypadku pozostałych utworów — i mam nieodparte wrażenie, że jest to właśnie efektem tej integracji.
Twarda Panna ma riff przypominający mi z jakiejś przyczyny temat z Mighty Morphin Power Rangers. Serio, całe dzieciństwo stanęło mi przed oczami. Dla tych, co nie znają (nie wierzę), to taki krzepki, trochę power-metalowy, trochę ACDC klimat lat 80.
W hołdzie muzyce — miejscami bardzo balladowy, to tło z dźwiękami burzy jest naprawdę klimatyczne. Klimat jak w niektórych utworach Dżemu.
W porządku — mój ulubiony. Chyba najbardziej eksperymentalny muzycznie. Mamy zmiany tempa, akcenty perkusyjne i basowe, klimat wręcz chwilami post-rockowy. Finezja ułożenia tonów sprawia, że chętnie przytuliłabym wersję instrumentalną. Poziomie zawiłości muzyki i tekstu jednocześnie powoduje rozdarcie uwagi, jak gdyby słowa rywalizowały o nią z dźwiękami.
Gdybym pisała recenzje do czasopisma literackiego, mogłabym pokusić się o zawarcie pełnej analizy utworów pod względem tekstów. Jako że piszę o muzyce, a na literaturze znam się wyłącznie od strony laickiego odbiorcy (czyli nijak), mogę jedynie polecić uważne wsłuchanie się i zastanowienie nad stawianymi przez the G(H)OST pytaniami. Jedno jest pewne: jeśli szukacie łatwej, lekkostrawnej muzyki, która nie pozostawi wam w głowach żadnych refleksji, to trafiliście pod zły adres. Tutaj mamy zaserwowany pełny pakiet członkowski młodego egzystencjalisty. Plus regularne nawiedzanie w gratisie.
Linki:
https://www.facebook.com/theghostpl/
Martyna
The Night Of Death Metal – Szczecin Klub ZOO 05.02.2022
W sobotę, piątego lutego, w szczecińskim klubie ZOO odbyła się objęta patronatem Radia R.E.C impreza zatytułowana „The night of death metal”. Co było grane, łatwo się domyślić – zagrały trzy zespoły: Morrath (Leszno), Heritage (Poznań) i Sothoris (Miłosław). Miałem przyjemność uczestniczyć w tym wydarzeniu jako reprezentant Radia R.E.C, skorzystałem też z okazji by przeprowadzić z zespołem Sothoris wywiad, który już wkrótce zostanie zaprezentowany na antenie.
Otwarcie bramek nastąpiło o godzinie dziewiętnastej, planowe rozpoczęcie pierwszego koncertu miało nastąpić pół godziny później – dużego opóźnienia nie było, raptem kilka minut. Zatem kto już nie mógł się doczekać deathmetalowej rozwałki prosto ze sceny, nie powinien się czuć szczególnie poszkodowany. Frekwencja na samym początku nie robiła szczególnie dużego wrażenia – koniec końców trochę ludzi zeszło się w nieco późniejszym czasie, a już w trakcie koncertów pod sceną wciąż panowała niejaka swoboda. Nie zmienia to faktu, że i tak nie było tragedii – zdarzało mi się być częścią pustek w pełnym tego słowa znaczeniu.
Jako pierwszy swoje sztuki zaprezentował Morrath. Krótko i na temat, czyli ostro i brutalnie – tego wieczoru nie było miejsca na żadne zbędne ceregiele, liczył się tylko soniczny łomot. Przed każdym zespołem stało niełatwe zadanie dostarczenia możliwie jak najintensywniejszych wrażeń. Propozycja Morrath to niezwykle agresywna i zażarta szkoła death metalu, więc rozgrzewka była nad wyraz udana. Żadnych komplikacji czy też niespodziewanych zdarzeń nie było, zespół bez przeszkód zagrał swój ośmioutworowy set, podczas którego obecni w klubie mogli się solidnie rozgrzać i dać się ponieść płynącym ze sceny pierwszym dźwiękom. Znalazło się miejsce również na bis, co nie zawsze się zdarza na takich imprezach – głównie ze względu na czasówki. Publika chciała jednak więcej – no i dostała. Na szczęście nie kolidowało to aż tak z późniejszymi występami.
Po krótkiej przerwie, pozwalającej nieco ochłonąć i trochę zregenerować siły, na scenę wyszedł zespół Heritage. Poznaniacy nie pozostali dłużni poprzedzającemu ich zespołowi, kontynuując rozpoczętą przez niego deathmetalową siekę. Już wcześniej było wiadomo, że nikt tu jeńców nie bierze, Heritage tylko potwierdziło ten stan rzeczy. Ostatnio coraz częściej spotykam się z niby niczym się nie wyróżniającym, ale jednak ciekawym, i raczej dość ważnym zjawiskiem. Mam na myśli muzyków, którzy po prostu schodzą ze sceny i wtapiają się w publikę, w dalszym ciągu kontynuując występ. W tym przypadku pozwolił sobie na to wokalista grupy, Łukasz „Mendez” Handke, który uznał, że równie dobrze może poszaleć także i pod sceną, „dołączając” do publiczności. Odbieram to również jako potwierdzenie istnienia więzi pomiędzy muzykami a publiką. Wszyscy dobrze wiemy, że to nie są zwyczajne koncerty, a jeśli ktoś nie wie, to znaczy że na takowym po prostu nie był.
W trakcie występu Heritage miał miejsce pewien epizod, którego realizacji zespół raczej nie przewidywał. Zapewne dlatego, że inicjatywa wyszła ze strony widzów. W jednej z przerw między utworami ktoś krzyknął, że zbliża się godzina 21:37. Coś, co zostało zapewne potraktowane jako żart, skończyło się wspólnym zaśpiewaniem „Barki”, dokładnie o tej godzinie. Zrobił się z tego pełnoprawny, choć dość dziwny przerywnik, w trakcie którego zespół przymierzał się do zagrania kolejnej kompozycji. Heritage również zaskarbiło sobie publikę na tyle, by zagrać jeden bis. W końcu w ZOO mieli okazję już zagrać, więc nie zdziwiłbym się, gdyby część obecnych na wydarzeniu osób specjalnie przyszło, by znów zobaczyć Poznaniaków w akcji.
Na sam koniec wystąpił zespół Sothoris. To było już zupełnie co innego, choć grupa oczywiście wpisywała się w stylistyczne ramy wydarzenia. To był finał, który mimo, że miał w sobie kilka wyraźnych różnic, oddzielających Sothoris od poprzednich dwóch zespołów. Przede wszystkim był to koncert już nie tylko deathmetalowy, gdyż zawierał w sobie bardzo dużo elementów black metalu, przenoszonych nie tylko za pomocą samych dźwięków. Mógłbym wspomnieć w tym miejscu tylko o charakterystycznych makijażach muzyków oraz wyróżniających się strojach, ale w tym wszystkim było coś jeszcze. Coś w rodzaju aury, która nieco przedefiniowała ten występ.
Wpływ miały na to budujące napięcie sample, wplecione pomiędzy utwory, a także nieco inna ekspresja emocji, przekazywana przez wokalistę – Maksymiliana „Ravena” Krasonia, który też wychodził w publikę i jasno dawał do zrozumienia, gdzie nasze miejsce. Dodawało to autentyczności oraz w pewnym stopniu odzwierciedlało to, o czym opowiadają teksty zespołu. Wszystko działo się wolniej, lecz nie mniej intensywnie. Po prostu był czas na przemyślenie tego, z czym przyszło zmierzyć się publice. Znalazło się nawet miejsce na rekwizyt – a była nim świeca w kształcie czaszki, zapalona w końcowej części występu. Zespół zagrał dwa bisy: „Skazańca„, nieobecnego na setliście, oraz „Opus dei„, które było zagrane tego wieczoru już po raz drugi. Ale czy komuś to przeszkadzało? Nie sądzę. Myślę, że występ Sothoris można uznać za zdecydowanie udane zwieńczenie imprezy.
Po wszystkich trzech koncertach w zasadzie nie było już co zbierać. Każdy z zespołów przedstawił się od jak najlepszej strony, i zaryzykuję stwierdzenie, że zdobyli swoją pracą nowych fanów. Wieczór był bez wątpienia bardzo intensywny, zresztą była to zapewne podstawa, jeśli chodzi o oczekiwania. Impreza miała swój klimat, i cieszę się że mogłem wziąć w niej udział. Dziękuję wszystkim zespołom za ich występy, klubowi ZOO za organizację wydarzenia, a zespołowi Sothoris dodatkowo za krótką rozmowę.
Barlinecki Meloman
https://www.facebook.com/Morrathband
https://www.facebook.com/Heritage-death-metal-187921598317745/
TAROTH – Demony Przeszłości
Choć Taroth może się wydawać zespołem o młodym stażu, jego początki sięgają jeszcze pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Pierwsze wcielenie kapeli długo nie przetrwało, okoliczności zmusiły muzyków do zakończenia działalności. Lata mijały, w międzyczasie powstawały inne projekty muzyków, aż w końcu nadeszła chwila reaktywacji, pod nieco inną postacią. Zaowocowało to wydanym w 2018 roku debiutem “Krucjata”, łączącym w sobie dawny dorobek z początku działalności grupy, późniejsze kompozycje muzyków oraz nowy materiał przygotowany już po wznowieniu działalności. Machina rozkręcała się coraz bardziej, aż w końcu nadszedł czas na zmierzenie się z demonami przeszłości.
“Demony przeszłości” to tytuł drugiego albumu zespołu, wydanego na początku października 2021 roku. Prace nad albumem trwały już od 2019 roku, jednak pandemia koronawirusa znacznie je utrudniła. Zespół zdecydował się założyć zbiórkę, dzięki której album ujrzał wreszcie światło dzienne. „Krucjata” także jest mi znana, miałem więc już pewien punkt odniesienia.
Stylistycznie premierowe wydawnictwo nie przynosi żadnych większych rewolucji – w dalszym ciągu jest to głęboko zakorzeniony w latach osiemdziesiątych (zapewne mają na to wpływ także początki grupy), do bólu klasyczny heavy metal. Należy jednak podkreślić, że jest to lżejsza forma tego gatunku, w istocie bliższa hard rockowi. Dominują średnie, stonowane tempa i melodyjne linie gitar, a dość pospolite solówki nie stanowią popisów polegających głównie na osiąganiu absurdalnej szybkości grania. Ponadto grupa całkowicie zrezygnowała ze zbędnych ozdobników spychających gitary na dalszy plan.
Czy można tu mówić o jakiejkolwiek oryginalności? Absolutnie nie. Zamiast tego otrzymujemy kolejny hołd oddany temu, co było kiedyś, ale za to brzmiący całkiem świeżo i współcześnie. Względem debiutu w tym miejscu poczyniony został spory krok naprzód, bo wcześniej gdzieś jednak brakowało tej wyrazistości. Dzięki temu nowy album zespołu może sprawiać wrażenie nieco cięższego niż jest w rzeczywistości – a pamiętajmy, że dla Tarotha ważniejsze są melodie niż gitarowy łomot. Chociaż, gdy trzeba, to potrafią uderzyć. Tak, to w dalszym ciągu album metalowy, lecz daleko mu do radykalności. Potwierdzeniem tych słów niech będą utwory o balladowym zacięciu, od których zespół zdecydowanie nie stroni (“Tęsknoty”, “Colosseum”).
Poprawa brzmienia to nie jedyna zmiana, która zaszła w twórczości muzyków. Teksty w dalszym ciągu opowiadają o różnych walkach oraz bitwach, ale tym razem zostały one przeniesione do współczesnego świata i odpowiednio do niego dostosowane. Dawniej liryki były wyraźnie zakorzenione w dawnych czasach (z nielicznymi wyjątkami), aktualnie można posłuchać o sytuacjach, z którymi prawdopodobnie mierzy się wielu z nas.
Wrażenie potęguje dość specyficzna okładka, którą na początku trudno mi było zaakceptować. Ukazuje ona stojącą wśród ruin wokalistkę zespołu, Pamelę Kowalską, odzianą w mundur wojskowy oraz dzierżącą broń. Wskazywała ona wyraźne zmiany, choć przed odsłuchem ciężko było jednoznacznie określić, w którym kierunku faktycznie one poszły. Chyba byłem za bardzo przyzwyczajony do konceptu debiutu, ale wraz z kolejnymi odtworzeniami wszystko zaczęło się układać w jedną całość. Wydaje mi się, że „Demony przeszłości” jako całość mogą być bliższe słuchaczowi ze względu na bardziej “aktualną” formę.
Skoro wspomniałem już o Pameli… Bez wątpienia ma ona znaczny wpływ na to, jak obecnie postrzegany jest Taroth. Oczywiście nie wolno zapominać o jej roli w zespole: wokal Pameli jest czysty, niemalże sterylny, spokojny kiedy trzeba i energiczny gdy zachodzi konieczność.
Wydaje mi się też, że w końcowym miksie został on specjalnie wysunięty na pierwszy plan. Łatwo odnotować, że czasami pozwala sobie na zabawy głosem, które niestety wypadają w mojej ocenie dość… dziwnie, żeby nie powiedzieć groteskowo.
Mowa o czymś w rodzaju skrzeków, co można usłyszeć w niektórych kompozycjach, z naciskiem na “Niepamięć” oraz “Zmorę” (z drugą kompozycją mam pod tym względem ogromny dylemat, bo jednocześnie charakteryzuje ją świetnie ukazana dramaturgia – słowa “Nie uciekniesz jej ze szponów…” oraz następujący po nich zaśpiew padają w sposób tak autentyczny, że trudno nie mieć wrażenia pobliskiej obecności tytułowej kreatury, która lada moment się na nas rzuci). Tak, zdecydowanie wolę gdy wokalistka zostaje przy swoim normalnym, miłym dla ucha głosie. Próby uczynienia partii wokalnych bardziej agresywnymi można sobie spokojnie odpuścić, nijak mi to do stylistyki zespołu nie pasuje. Za to partie bardziej dramatyczne (szepty także się liczą) – na przyszłość proszę więcej!
Zatrzymam się jeszcze przy “Zmorze” – to zdecydowanie najmocniejszy numer na płycie, najbardziej metalowy. Pokazuje, że energia którą emanuje zespół jest prawdziwa. Cały ten utwór jest swoistym smaczkiem, zatrzymuje przy sobie na dłużej i pozwala przymknąć oko na drobne zgrzyty.
Niewiele ustępuje mu “Czarny ptak”. Leniwy motyw początkowy nie zapowiada fajerwerków, ale koniec końców jest to numer dość ciężki, a już na pewno bardzo intensywny. Mechaniczny riff, wyraźny klang basu oraz solówki: pierwsza, klimatyczna i także trochę rozleniwiona, kolejna następująca po wyraźnym przyspieszeniu tempa… “Czarny ptak” moim zdaniem najlepiej obrazuje styl zespołu. Bardzo podoba mi się też kompozycja tytułowa – zadziorna (rewelacyjna praca gitar), eksperymentująca z nastrojami, dojrzała w swojej formie i przy okazji chyba najbardziej różnorodna.
Jakościowy krok do przodu przy jednoczesnym zachowaniu swojego stylu właściwie bez żadnych zmian to niełatwa sztuka. Tarothowi się to udało, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego drugi album to jeszcze nie jest pełnia możliwości. Z drugiej strony, gdy myślę o tym, czego mi brakowało w samej muzyce, to mam zagwozdkę, na którą nie potrafię odpowiedzieć. A może jednak szukam tego na siłę…? Cóż – chyba najlepiej po prostu, żeby Taroth robił to, co do niego należy. Czyli grał przyzwoity, bujający heavy metal.
Barlinecki Meloman
https://www.facebook.com/tarothmy
- Utwór “Czasy ostateczne” znalazł się na dwudziestym notowaniu listy “Metal TOP30” Radia R.E.C – głos można oddać pod tym linkiem: https://radio-elitacafe.pl/lista/