Airstrike to kolejny zespół, który w duchu współczesności stara się kultywować pierwotną formę muzyki wymyślonej już na wiele różnych sposobów. Obecnie jest to całkiem popularny zabieg, zważywszy na fakt, że niektórym gatunkom przydaje się nieco świeżości. W tym przypadku mowa o heavy/thrash metalu, czyli gatunkach święcących swoje triumfy głównie na przełomie lat 80. i 90. – i tego właśnie okresu trzymają się muzycy z Airstrike. Swego rodzaju podsumowaniem dotychczasowej aktywności zespołu na tym polu jest debiutancki album muzyków, zatytułowany „Power In Your Hand”, który to dzisiaj chciałbym Wam przedstawić w tej recenzji.
Airstrike założono w 2014 roku, zaś pierwsze demo ukazało się trzy lata później. Na pełen album trzeba było jeszcze poczekać, a w międzyczasie zespół koncentrował się głównie na występach na żywo – a z tego co widziałem, zagrał ich całkiem sporo, niektóre z nich można nawet obejrzeć w całości na kanale zespołu na YouTube. Nadszedł jednak czas, by przypieczętować dotychczasową działalność wydawnictwem studyjnym, no i fani wreszcie się tego doczekali. Jeśli chodzi o krótki opis stylu zawartego w tym materiale, to dodawanie jakichkolwiek słów do tego, co już zostało powiedziane, mija się z celem – to dokładnie taki heavy/thrash, jaki w tej chwili sobie wyobrażacie. Wyróżnia go jednak czas trwania – jedenaście kompozycji rozciąga się w sumie aż na ponad godzinę muzyki. Muzyki raczej miarowej, bez szaleństwa – oczywiście słychać w tym wpływy weteranów sceny, niemniej czuć że tu akurat chłosta nie jest tak brutalna, jak mogłaby być. Nie bez znaczenia jest tu pierwiastek „heavy”, który czyni całość bardziej nośną i melodyjną. Gdybym miał przyrównać Airstrike do któregoś z thrashowych gigantów, to bez wątpienia byłaby to Metallica…
…choć ciężko mi określić, w który okres działalności Amerykanów „Power In Your Hand” wpasowałoby się najlepiej. O pierwszych trzech albumach raczej można zapomnieć – na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się przebojowość Czarnego Albumu (dodatkowo wspomnę, że początkowy riff utworu „You Got To Go” mocno kojarzy mi się z początkiem „My Friend of Misery” i nie sądzę, by był to przypadek). Gdy dorzuci się do tego jeszcze to, co Metallica robi obecnie, mamy gotową recepturę. Także wokal Daniela Zuba, bardzo, ale to bardzo „hetfieldowski”, celuje raczej w lata 90. i te późniejsze. Czyli jednak znajdzie się w tym wszystkim powiew współczesności… zauważalny także w brzmieniu. Wiele zespołów idzie z duchem czasu, łącząc klasyczne style ze współczesnym brzmieniem, i Airstrike wyjątkiem od reguły również nie jest. Uniknięto brudu oraz nadmiaru surowości, stawiając na brzmienie przejrzyste, lecz nieakcentujące aż tak bardzo agresywnej natury albumu. Wszystko mieści się w granicach rozsądku – no, prawie. Ale do tego jeszcze wrócę.
Rozpoczyna się typowo thrashowo – „First To Fight” stawia na proste, choć bardzo szybkie riffy, będące głównym elementem utworu, będącego po prostu mocnym strzałem na start. Niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale dobrze otwiera album. Ukazuje on także dość często stosowany na albumie zabieg, który w moich oczach nieco odsuwa wokal na dalszy plan – mianowicie wprowadzanie wokalu w dalszej części utworów, kiedy te zdążą się już na dobre rozwinąć. Może to złudzenie, ale odnoszę wrażenie że Airstrike stara się dużo mocniej podkreślić istotę samej warstwy instrumentalnej, a głos Daniela często służy po prostu jako dodatek. Wrażenie potęgują konstrukcje dłuższych utworów (a tych jest sporo), których dużą część stanowią mniej lub bardziej urozmaicone gitarowe dialogi, podbijane starającą się nadążyć perkusją. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać że to raczej nieistotny drobiazg, natomiast dla mnie ma on wystarczająco duże znaczenie, bym pod jego wpływem zaczął inaczej odbierać debiut zespołu.
Choć album rozpoczyna mocny pocisk, cała reszta jest raczej zrównoważona. Balans pomiędzy agresją a przebojowością ma duże znaczenie, gdy chce się tworzyć muzykę przystępną, ale nie zniechęcającą starych wyjadaczy. Drugi na albumie „Prey” to już wyraźny ukłon w stronę sprawdzonego heavy, a wspomniane „You Got To Go” to zdecydowanie jeden ze spokojniejszych numerów na płycie. Całość to takie gatunkowe wahadło, skręcające raz w jedną, raz w drugą stronę. Takie rozwiązanie sprawdza się całkiem dobrze, choć sytuację komplikuje czas trwania albumu – jest on najzwyczajniej w świecie za długi, przez co mocno traci na sile rażenia. A szkoda, bo jego finalna część paradoksalnie obfituje w popisowe solówki oraz stanowi najbardziej energiczny fragment materiału. Co zatem poszło nie tak, że całość zdaje się dłużyć i rozciągać?
W teorii wszystko jest przecież na swoim miejscu. Przypuszczam, że może to wynikać z faktu, iż heavy/thrash z reguły kojarzy się z szybkimi, lecz krótkimi kompozycjami, gdzie kluczowa jest chirurgiczna, treściwa precyzja. Nie jestem również przekonany do wokalu Daniela – choć podoba mi się to, kim się zauważalnie inspiruje, to nie mogę pozbyć się wrażenia że brakuje mu nieco warsztatu – a to głos zdaje się nie nadążać za tekstem, a to ciężko go w niektórych chwilach po prostu zrozumieć… Ale dobra, nie czepiam się już, bo aż tak bardzo mocno to nie razi. I w tym miejscu znowu doceniam fakt, że znaczna część „Power In Your Hand” kładzie nacisk na rolę instrumentów – czyli nie bazę, a główny trzon. Gdyby tylko było to wszystko ciut bardziej ściśnięte i zwarte…
Z pewnymi zmianami debiut Airstrike mógłby być bardzo dobrym albumem. Coś po drodze jednak gdzieś zgrzytało i w moich oczach (uszach) jest on albumem po prostu przyzwoitym. Brakuje mu do tego, bym wracał do niego z wypiekami na twarzy, ale co wysłuchałem, to moje. Zespołu oczywiście nie przekreślam, zamiast tego życzę mu dalszego rozwoju – oby sukcesywnego. Koncerty też robią swoje, a muzycy działają na tym polu bardzo aktywnie i chwała im za to. To też dobry sposób na powiększanie fanbase’u, który u Airstrike zdaje się systematycznie rosnąć. Podsumowując: komu nie będzie przeszkadzać to, co wypunktowałem wcześniej, zapewne zostanie z twórczością zespołu na dłużej.
Łukasz (Barliniak)
https://www.facebook.com/airstrikepl
/foto z okładki wewnętrznej albumu/
AmnestiA, Coffinwood, Nitoa
Evil Among Us Tour
Warszawa, Potok, 17.09.2022
Potok stanowił dla mnie dość intrygujące miejsce już od kilku miesięcy, ponieważ nigdy przedtem nie miałam okazji pójść tam na koncert. Z recenzji znajomych-bywalców wiedziałam, że opinie są mocno spolaryzowane — od pełnych „ochów” i „achów” zachwytów, po kpiąco-drwiące „oszczędź sobie tej przyjemności”. Jako sztandarowy niewierny Tomasz musiałam jednakże osobiście zbadać sprawę rzeczonego fenomenu.
Kiedy zatem nadarzyła się okazja doświadczenia srogiego black/deathmetalowego grania w tymże lokalu, ochoczo spakowałam niezbędnik małej dziennikarki i pognałam na Potocką. Oczekiwania po ostatnim wydarzeniu w tych klimatach, w których miałam jakiś czas temu niewątpliwą przyjemność uczestniczyć prywatnie, były naprawdę wysokie. Na miejscu dowiedziałam się, że z przyczyn niezależnych od organizatorów mamy nieco opóźnienie, ale po przebyciu potockiego labiryntu okazało się, że trafiłam z timingiem perfekcyjnie w początek seta formacji Nitoa z warszawskiego Grochowa.
NITOA
Panowie szybko zrównoważyli pojawiająca się na pierwszy rzut oka aurę niedostępności świetnymi przerywnikami humorystycznymi, serwowanymi przez Pana Perkusistę. Dowiedzieliśmy się m.in., że pierwsze koncerty grali w lekko poszerzonym, lecz zasadniczo tym samym składzie w roku 1990, Pan Perkusista MC i Pan Frontman (a zatem funkcyjny gitarowo-wokalny) są braćmi i z Panem Basista znają się od czasów podstawówki, czy też, co najważniejsze, iż „gra[ją] muzykę mocną, acz skoczną”. W rzeczy samej — świetnie łączą mocne metalowe zagrywki w klimatach opartych o epitety black/death/heavy z silnym wpływem groove’u, niekiedy idąc, na moje ucho, lekko w stronę starego Kata czy nawet southern (pewnie kwestia rytmiki w służbie skoczności). Wokalnie coś mi tam przypomina Nergala, ale nie chce stawiać tego za pewnik, gdyż być może jest to opinia nasączona wpływem zbieżności pewnych cech powierzchowności obu Panów. Z tego, co udało mi się wykoncypować (przyczyna zostanie podana poniżej), mają naprawdę dobre, mocne teksty. Nie tylko pod względem utworów — kolejny przykład fantastycznego przemawiania do stygnącej po ganianym pogo publiki „(zapowiadając utwór) Odium to jest… o ku*wa, zapomniałem”. Nie wiem, jak was, ale mnie ujęło. W setliscie, prócz wspomnianego „Odium”, pojawiły się m.in. „Pies” (do którego teledysk kręcony był w autentycznym szpitalu psychiatrycznym), „Szron”, czy „Gorycz”. Publika na tym etapie nadal się schodziła, lecz obecni byli wyraźnie ukontentowani.
AmnestiA
Skojarzeń ze znanym black/death/extreme metalowym bandem z gdańskimi korzeniami nie sposób pozbyć się na koncercie z podobną muzyką (no i dla mnie osobiście rzeczona formacja stanowi pewien archetyp — wiem, kontrowersyjna opinia :)). Tutaj wrażenie to wzmocnione zostało dzięki prezencji scenicznej. Otóż Panowie przywdziali spersonalizowane corpsepainty, czarne, powłóczyste szaty, strój wokalisty do złudzenia przypominał sutannę, a basiście przy szyi świeciła bielą koloratka. Od zwanych po wielmożnym demonie ich muzyka różni się jednak o całą dozę wspomnianej przez Nitoa skoczności. Niech dowiedzie tego fotografia porwanej do tańca pary na tle występującego zespołu. Na tym etapie publika nieśmiało poczęła uprawiać także headbanging.
Tematy ich utworów oscylują jednak wokół poważnych, niekiedy wręcz tragicznych, życiowych wydarzeń, jak śmierć i depresja; są też utwory będące otwartym wyrażeniem sprzeciwu wobec pewnych zjawisk. Instrumentalnie Panowie reprezentowali podczas koncertu poziom w każdym calu profesjonalny, od prezencji począwszy, przez przemowy do ludu, po instrumentalny poziom wykonania utworów (mimo niesprzyjających ku temu warunków). Wyraz głębokiego skupienia na twarzy Pana Perkusisty podczas tego koncertu był doprawdy niezwykły, a gitarowe solówki na długo pozostaną mi w pamięci przez skojarzenia z kilkoma klasycznymi kompozytorami. W setliście pojawiły się m.in. utwory „Chemia śmierci”, „Bez przebaczenia” czy „Reborn”. Ostatni z wymienionych szczególnie wywarł na mnie wrażenie, przenosząc świadomość w lekko oniryczną krainę z zamglonym, starym cmentarzem w pochmurny dzień w roli głównej. Fantastyczna robota, Panowie!
Coffinwood
Wyobraźcie sobie, że w drodze do toalety lub po piwo w klubie na waszej drodze staje umorusany sztuczną krwią na całej twarzy jegomość. Nie macie oczywiście pojęcia, że krew jest sztuczna, jednocześnie będąc na mocno metalowym koncercie właściwie moglibyście się tego spodziewać, jednakże efekt emocjonalny poprzedza racjonalną ocenę i choć nie dajecie tego po sobie poznać, ciarki przechodzące na wskroś pleców sygnalizują swoje. Takie mniej więcej wrażenie towarzyszyło wyjściu zespołowi Coffinwood na scenę. Mistrzowie pierwszego wrażenia!
Po tak intensywnym wstępie potrzeba naprawdę wiele ciężkiej pracy scenicznej i dobrych kompozycji, aby początkowy efekt utrzymać. Panowie z Coffinwood poradzili sobie bez zastrzeżeń, co moim zdaniem jest szczególnie trudne, jeśli zespół gra w składzie wyłącznie trzech osób. Grają mieszankę deathu i blacka charakteryzująca się wysokim poziomem brutalności i szybkimi tempami, a przy tym nie brakuje im melodyjności. Nóżka sama chodzi, raczej rzadkość niż norma przy tego typu muzyce. Tematyka ich utworów oscyluje wokół wojen, destrukcji i dokonujących się za ich sprawą przemian w ludzkiej psychice. Setlista zawierała utwory z ich debiutanckiej epki „Storm of Steel”. Na gorące prośby publiki zaserwowano również bisy.
Zdecydowanie zdołali zgromadzić pod sceną największą dotąd ilość publiki, najlepiej jednak bawił się ich fan w wieku, na oko, 10-11 lat, dumnie prezentujący się w zespołowej koszulce. Serdeczne pozdrowienia dla młodego kawalera i jego opiekuna 🙂
Wspomniany młody człowiek pozujący w swej koszulce, tutaj na tle grających jegomości z Amnestii
Nagłośnienie bardzo zaburzało odbiór tego koncertu — ciągle coś sprzęgało, dźwięk odbijał się od każdego zakamarka sali (jest tam mało miejsca, a na jednej ze ścian jest ogromne lustro, co — zgaduję — nie sprzyja pracy inżynierów akustyków). Było to na tyle uciążliwe, iż momentami trudno było usłyszeć wykrzykiwane (głównie) lub wyśpiewywane (rzadziej, ale zdarzało się), czy nawet wypowiadane przez muzyków słowa. Trochę jakbym uczestniczyła w koncercie w całości w języku chińskim, gruzińskim, czy tam swahili — wszystko fajnie, tylko jednak miło byłoby móc docenić również ten aspekt występów. Ogółem jednak serdecznie polecam wszystkie trzy formacje — to sceniczni profesjonaliści, którzy tworzą świetne show i choć z pewnością na większych scenach prezentowałoby się to wszystko jeszcze lepiej, będę miło wspominać ten wrześniowy wieczór.
Martyna
Linki:
NITOA FB: https://www.facebook.com/nitoaband
NITOA IG: https://www.instagram.com/nitoaband/
NITOA YT: https://www.youtube.com/c/NITOAband
NITOA Spotify: https://open.spotify.com/artist/0K2DeG85mkBDq1Z17jxe3s
AmnestiA FB: https://www.facebook.com/amnestiaofficial
AmnestiA YT: https://www.youtube.com/AmnestiAOfficial666
AmnestiA Bandcamp: https://amnestia.bandcamp.com/
AmnestiA Spotify: https://open.spotify.com/artist/1lZv15oiJ9RS8gzJsyUFBl
Coffinwood FB: https://www.facebook.com/Coffinwood.official
Coffinwood YT: https://www.youtube.com/channel/UCFaNCdOb3b8_vD-A9WpERBw
Coffinwood Bandcamp: https://coffinwood.bandcamp.com/
Coffinwood Spotify: https://open.spotify.com/artist/5kwc9mzos1KRVM3cuk8bWl
Potok FB: https://www.facebook.com/potocka14/
ARSHENIC WINDERAIN /CK Krzywy Gryf/ Szczecin 02.04.2022
W sobotę, drugiego kwietnia, w szczecińskim Centrum Kultury Krzywy Gryf miał miejsce objęty patronatem Radia R.E.C koncert pochodzącego z Gdańska zespołu Arshenic. Był to ostatni koncert z mini trasy koncertowej po Polsce, a jako support wystąpiła grupa Winderain. Jeszcze zanim Arshenic w ogóle pojawił się w klubie, przeprowadziliśmy w redakcji Radia wywiad z zespołem, którego będzie można posłuchać na antenie już niebawem. Teraz czas na krótką relację z samego występu.
Otwarcie bramek pierwotnie miało nastąpić o godzinie 18:00, jednak ostatecznie nastąpiło godzinę później – wcześniej na stronie wydarzenia na Facebooku pojawiła się stosowna informacja. Przygotowania trwały, Winderain przymierzał się do rozpoczęcia występu, a muzycy Arshenica przebrali się w stroje sceniczne. Ponadto przy bramce pojawił się również merch Arshenica z dwiema płytami studyjnymi grupy, koszulkami… oraz podstawkami pod piwo. Całkiem oryginalny akcent.
Wreszcie zaczęła grać muzyka. Winderain stylistycznie nie odbiega za bardzo od brzmień Arshenica, choć łatwo zauważyć że preferuje on raczej trzymanie się określonego z góry kierunku. A kierunek ten to przystępna, choć energiczna mieszanka rocka i metalu, z lekka doprawiona progresywnością – mroku właściwie w niej nie ma, i to chyba największa stylistyczna różnica pomiędzy dwoma zespołami. Generalnie jeden z drugim brzmieniowo się nie gryzły, a wręcz przeciwnie.
Winderain przygotował krótki, rozgrzewający set, w którym znalazło się jeszcze miejsce na jeden bis. Zespół tworzą bardzo młodzi muzycy, którzy wykorzystali szansę, by zademonstrować swoją twórczość publice. Za główne wokale odpowiada Malwina Skrzypińska, choć przed mikrofonem stanął również jeden z gitarzystów, Łukasz Korol – poza zwykłymi rozmowami z publicznością, zachęcał on ją również do aktywności oraz wspierał Malwinę w tle.
Choć od strony wokalnej pojawiło się kilka małych, lecz zauważalnych zgrzytów, zespół pokazał, że ma potencjał. Nie dostrzegłem również napięcia na scenie, czy też sytuacji w których można by było zauważyć, że muzycy grają na siłę. Doceniam swobodę grania, nawet jeśli rzeczywiście był to tylko support. A jeśli zadaniem supportu jest rozgrzanie publiczności, to Winderain poradziło sobie z tym zadaniem całkiem dobrze. W tym miejscu warto wspomnieć, że Kuba Malinowski, choć jest gitarzystą Winderain, niedawno oficjalnie dołączył i do Arshenica, więc tego wieczoru zagrał dwa koncerty, jeden po drugim. I na obu spisał się tak, jak powinien.
Gdy Winderain zszedł ze sceny, rozpoczęły się przygotowania do występu Arshenica. Zdecydowanie rzucającym się w oczy akcentem był charakterystyczny statyw na mikrofon…
Zespół miał znacznie utrudnione zadanie, gdyż ze względów zdrowotnych nie mógł wystąpić basista grupy. Konsekwencją tej sytuacji była również skrócona lista utworów, a co za tym idzie, krótszy występ – nie wszystkie kompozycje dałoby się zagrać bez basu. Należy jednak oddać muzykom to, że nawet mimo trudności zagrali świetny, emocjonalny koncert. Atmosfera udzieliła się niemalże od razu, chyba nie było utworu, który lepiej rozpocząłby występ – padło na genialne, pozytywne w swoim wydźwięku „Atari„, którego tekst dobrze opisuje to, co działo się w klubie.
Poza tym nie zabrakło najpopularniejszych singli z drugiego albumu grupy, czyli „Final Collision„, ponadto usłyszeć mogliśmy również wszystkie cztery zeszłoroczne single, które dodatkowo urozmaiciły set i zaakcentowały jego różnorodność. Brak gitary basowej nie był aż tak bardzo wyczuwalny, a przecież w zagranych utworach pojawiały się sekwencje, w których bas wiedzie prym. Technicznie utrzymany został bardzo wysoki poziom, na każdej płaszczyźnie. Klimatu dodawały także wspomniane wcześniej stroje sceniczne, oraz oryginalny statyw.
Cóż, muszę przyznać, że pozostał pewien niedosyt. Wiadomo, człowiek nigdy nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego. I tak należy docenić fakt, że koncert rzeczywiście się odbył. A wrażenia po koncercie to już osobna historia. Arshenic jest jednym z tych zespołów, których nie pozna się w pełni, dopóki nie zobaczy się ich na żywo. Charyzma oraz głos Ofilii, która stanowi swego rodzaju wizytówkę zespołu, to jednak nie wszystko: uzupełnia ją reszta składu, również obdarzona wysokimi umiejętnościami. Wzajemna chemia oraz zwykła chęć do grania to element spajający wszystko w jedną całość. Takie koncerty definiowane są pasją. Pasją do grania, do występowania, ale również do uczestnictwa w nich – a to dotyczy także publiczności, która zapewne podziela moją opinię o tym wydarzeniu.
Na sam koniec chciałbym życzyć grupie Winderain powodzenia w rozwijaniu swojej działalności jako zespół oraz dalszego doskonalenia się w muzycznym fachu. Arshenic najprawdopodobniej już nic nikomu nie musi udowadniać – przynajmniej jeśli chodzi o obecnych na wydarzeniu. Oba zespoły w pełni zasłużyły na podziękowania za poświęcony czas, energię, oraz oczywiście za swoje występy. Dodatkowe podziękowania kieruję do Centrum Kultury Krzywy Gryf za organizację wydarzenia, oraz do naszego fotografa Piotra Krutula za zdjęcia, które doskonale obrazują owe wydarzenie. Kto nie był, niech żałuje.
Barlinecki Meloman
https://www.facebook.com/WinderainBand/
https://www.facebook.com/Arshenic
ASYLUM „INDEPENDENT”
Niezależność to niewątpliwie cecha, do której dąży zdecydowana większość z nas. Dotyczy to prawie wszystkich aspektów naszego życia, a dzięki byciu niezależnym ma się na nie wyraźnie większy wpływ. Nie blokują nas żadne niewidzialne kajdany, nie czujemy presji ze strony otoczenia, robimy wszystko po swojemu. Możliwe, że właśnie taka idea przyświecała zespołowi Asylum w trakcie prac nad pełnoprawnym debiutem, zatytułowanym „Independent” – w końcu tytuł zobowiązuje. Chyba, że od tego czasu coś się w ogólnym zamyśle zmieniło, bo przestawiany dziś przeze mnie album wcale aż taki świeży nie jest.
„Independent” zarejestrowano w roku 2010, jednak nim został on wydany, zespół zawiesił działalność. Reaktywacja w nieco zmienionym składzie nastąpiła w roku 2019, czego owocem było podjęcie decyzji o wydaniu „Independent” pod szyldem Metal Blast Records. Ostatecznie nie wprowadzono żadnych zmian w samych utworach, więc dzięki temu można sprawdzić, jak wyglądała forma zespołu zanim (tymczasowo) przestał on istnieć. Aktualnie Asylum pracuje nad premierowym materiałem, tak więc album „archiwalny” można potraktować jako swego rodzaju przystawkę.
Czas przejść do konkretów: ostatnie jak dotąd wydawnictwo grupy wypełnione jest dziesięcioma thrash metalowymi utworami, utrzymanymi co prawda w nieco wolniejszym tempie od tego, do którego zdążył nas już przyzwyczaić ten gatunek. Owszem, zespół próbuje stosować zmiany tempa, jednak nietrudno zauważyć, że nie są one jakoś szczególnie radykalne – poza tym iście szaleńcze tempa pojawiają się na płycie stosunkowo rzadko. Całość obfituje w zróżnicowane solówki, jedna z nich szczególnie mi się spodobała („Age of War”). Nawiązania do death metalu również są obecne, jednak ich obecność ogranicza się głównie do riffów oraz partii perkusyjnych. Wszystko spina charakterystyczny groove towarzyszący poszczególnym numerom – tym bardziej chwytliwym („Enemy”).
Słuchacz nie uświadczy tutaj żadnego wprowadzenia, przerywników ani ballad – innymi słowy od początku do końca thrashowa jazda, urozmaicenia są głównie chwilowe oraz mniej lub bardziej dyskretne. Jednocześnie muszę podkreślić, że jeden utwór wyraźnie różni się od pozostałych, nie tylko dzięki gościnnemu udziałowi wokalnemu. Mowa o utworze „State of Oppression”, a dodatkowy głos należy do wokalisty Terrordome, znanego jako Uappa Terror. Różnice wokalne dają się zauważyć od razu, a sam utwór znajduje się w ścisłej czołówce pod względem wypełniającego go zapału. Z jego długością jest natomiast zupełnie na odwrót, nie ma na płycie krótszego utworu. Wniosek? Idealnie skompresowana energia. „State of Oppression” ma w sobie pewien powiew świeżości, sam w sobie jest urozmaiceniem. Tym bardziej to doceniam, z tego względu że w obranej przez zespół stylistyce dość ciężko osiągnąć oryginalność. Dla mnie jeden z faworytów.
Chciałbym zwrócić także uwagę na utwór „Rwanda”, jeden z tych, które faktycznie opowiadają o czymś. Mam na myśli oczywiście autentyczne wydarzenia – w tym przypadku masowe ludobójstwo dokonane na ludzie Tutsi, które miało miejsce w 1994 roku w Rwandzie (jak wskazuje zresztą tytuł). No i gitarowe solo – również na plus.
Całość nie należy do szczególnie długich, zamyka się w niecałych trzydziestu sześciu minutach. Zaryzykuję stwierdzenie, iż słuchając go, można odnieść wrażenie jakby był dłuższy niż w rzeczywistości. Momentami faktycznie może się odrobinkę wydłużać – jednym kompozycjom będzie to na rękę, innym niekoniecznie. Ale chyba wiem, skąd bierze się taka postać rzeczy. Mianowicie uważam, że przydałoby się tu trochę większego szaleństwa, takiej szczerej, bezkompromisowej dzikości. Takiej, która dodałaby trochę ogólnego zróżnicowania. Nie od wszystkich albumów tego oczekuję, ale „Independent” akurat wydaje się być przez to ciut niekompletny. Oczywiście nie znaczy to, że nie odmawiam mu ciężaru – po prostu jest dobrze, ale zawsze może być lepiej.
Bardziej niż muzyka, jak najbardziej przyzwoita w swojej klasie, świadczy o tym wokal. Materiał udekorowany został dość klasycznym growlem, choć bliżej mu do ryku niż niskiego, wgniatającego w ziemię bulgotu. Pod względem techniki czy ogólnego brzmienia nie mam do czego się przyczepić, tak samo jak nie mogę napisać, że nie dostrzegam w nim pewnej monotonii. Dodatkowe wyeksponowanie poszczególnych partii w „Like Animal” to udany, dodający agresji zabieg, niemniej brakuje mi w tym wokalu jakichś większych smaczków… Z tego co mi wiadomo, to po reaktywacji zmiany w składzie objęły także stanowisko wokalisty – zobaczymy zatem, co przyniesie premiera kolejnego albumu.
„Independent” jako całość wypada całkiem dobrze, jednak nie dostrzegłem w nim tego „czegoś”. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale nie wyzwoliło to we mnie reakcji chemicznej, nie spowodowało gwałtownego wybuchu endorfin. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że recenzowany przeze mnie materiał liczy sobie w praktyce już jedenaście lat i może w pewnym sensie stanowić poprzednią epokę (mam na myśli działalność zespołu), z tego względu nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejne wydawnictwo zespołu. Potencjał jest, i to spory.
Barlinecki Meloman
Fot. Maria Nowobilska
ASHES „On My Cursed Grave”
Ashes ciekawym zespołem jest. I nawet nie chodzi tutaj tylko o warstwę muzyczną, wizerunek zespołu, otoczkę czy cokolwiek innego. Przede wszystkim grupa musiała pokonać naprawdę długą drogę, by w końcu wydać swój debiutancki album. Początki zespołu sięgają roku 1991, w międzyczasie miały miejsce dwie przerwy w działalności, aż w końcu skład zaczął się stabilizować, co ostatecznie zaowocowało samodzielnie wydanym, pełnoprawnym debiutem, zatytułowanym „On My Cursed Grave”. Owszem, w międzyczasie ukazały się jeszcze dwie demówki, ale one mają zapewne rację bytu głównie wśród największych, najwierniejszych fanów. W końcu, po niecałych trzech dekadach, nadszedł czas na wydanie czegoś konkretnego, o zdecydowanie większym zasięgu – jak to jest wydawać debiut po tak długim odstępie czasowym?
Album liczy sobie dziewięć kompozycji – surowych, agresywnych, intensywnych. Tak, jak przystało na klasyczny death metal. Nie można odmówić muzykom umiejętności, szczególnie mając na uwadze fakt, że początek muzycznej kariery nie wiąże się z wydaniem tego materiału – wszak grupa ma za sobą lata, a nawet i dekady doświadczenia. I chociażby ten czynnik umożliwił możliwie jak największe dopracowanie albumu. Z tego względu i poprzeczka mogła być ustawiona nieco wyżej – a przynajmniej można snuć takie przypuszczenia. Przyznaję, że z demami się nie zapoznawałem, jednak wierzę w to, że grupa nie złagodniała przez te lata. Jednocześnie album nie jest grany „na pokaz”, jego duszny klimat zdaje się być autentyczny…
…zresztą, grobowa estetyka (bijąca nie tylko z tytułu) zobowiązuje. Śmierć, antyreligijność, ogólne bezeceństwo – słuchając „On My Cursed Grave”, można wyczuć niemalże fizyczną obecność tych trzech elementów. Inna sprawa, że bez nich chyba po prostu by czegoś brakowało. Całość utrzymana jest w tempie raczej szybkim, choć oczywiście nie brakuje odpowiednich urozmaiceń – zarówno takich absurdalnie wręcz szybkich, jak i tych zdecydowanie wolniejszych. Album rozpoczyna utwór „Satan’s Kingdom is Coming”: jego intro wita słuchacza dość niepokojącymi dźwiękami, a mianowicie zdeformowanymi odgłosami bliżej nieokreślonych istot, w które wpleciono fragment chóru, zapewne kościelnego… i po chwili rozkręca się na dobre. Bardzo charakterystyczny, zapadający w pamięć, nieco siermiężny riff, motoryczna praca perkusji, przytłaczająca atmosfera… Już po pierwszym utworze wiadomo mniej więcej, jaka będzie reszta materiału, tyle tylko, że „jedynka” podoba mi się wystarczająco, bym mógł wytypować ją jako jeden z najmocniejszych punktów albumu. Tym samym mogę potwierdzić, że liczy się głównie pierwsze wrażenie. Miłym akcentem jest także dość subtelna recytacja, która daje nieco wytchnienia w centralnej części kompozycji, i przy okazji wnosi nieco wokalnego urozmaicenia (podobny akcent można znaleźć także w „Demon of My Dreams”). Drugi z kolei „Suicide” także sypie konkretnymi riffami (początkowy basowy oraz wiodący szarpany), ale jego poprzednika stawiam jednak nieco wyżej. Pod pewnymi względami wyróżnia się także „Ścierwo” – jedyny utwór wykonany w języku polskim. Co prawda żeby w pełni go zrozumieć, najlepiej zajrzeć do książeczki z tekstami, ale to akurat żadne zaskoczenie – raczej nie oczekuje się łatwego zrozumienia liryk od gardłowych deathmetalowych kapel.
Skoro już poruszyłem tę kwestię, to dodam na temat wokalu coś jeszcze. Jaki on jest? Taki, jak muzyka – klasyczny, z perspektywy gatunkowej. Krzysztof Skorb operuje growlem bardzo głębokim, iście grobowym, wręcz prymitywnym. I robi to już od dłuższego czasu, bo stanowisko wokalisty w Ashes akurat się nie zmieniało. Stężenie plugastwa jest tutaj w sam raz, chociaż jak dla mnie wokal brzmi trochę zbyt jednostajnie. Brak czystych partii wokalnych w tym przypadku uznaję jako plus, ale jednocześnie nie pogardziłbym jeszcze jakimś smaczkiem. No i można by było go ciut schować w miksie, ja akurat wysunąłbym bardziej na pierwszy plan instrumenty. Między innymi dlatego, że ciężko mieć jakieś zastrzeżenia wobec samego brzmienia, wyrazistego i podkreślającego charakter albumu. Ashes zdecydowanie reprezentuje starą szkołę death metalu, nie uwspółcześnia go na siłę. Z tego względu wybór dotyczący najciekawszych stron „On My Cursed Grave” zależy raczej od tego, ile smaczków się wyłapie. A tych trochę tutaj jest. Przede wszystkim albumowi daleko od monotonii, głównie pod względem instrumentalnym. Zwrotki zwrotkami, refreny refrenami, ale nic tutaj nie powtarza się do znudzenia. Kompozycje są na tyle rozbudowane, że wymagają nieco większego skupienia w trakcie odsłuchu, co jak najbardziej idzie na plus. Znalazło się nawet miejsce na drobną zmyłkę, a to z powodu utworu „Mystification”. Jego początek brzmi zdecydowanie zbyt balladowo w porównaniu z resztą – spokojnie, bez pośpiechu, prawie że dostojnie. To tylko złudzenie, bo już po chwili słuchacz z powrotem dostaje po twarzy surową, agresywną sieczką, do której zapewne zdążył się już przyzwyczaić. Gdybym miał wybrać moją ulubioną część całego albumu, zdecydowanie stawiam na ostatnią (niecałą) minutę „Death Ends the Pain”. Świetna, dość jazgotliwa solówka, prowadząca całą końcówkę utworu aż do samego końca. Z reguły nie przepadam za takimi nagłymi i gwałtownymi zakończeniami, chyba że wyróżniają się niekonwencjonalnością i sprawiają, że odbiorca zatrzymuje się przy nich myślami na dłużej. Tutaj wyszło to rewelacyjnie.
Słuchając „On My Cursed Grave”, ciężko sobie uświadomić, że to rzeczywiście oficjalny debiut Ashes. Tak długi czas oczekiwania raczej nie miał wpływu na fakt, że grupa jakoby zatrzymała się w czasie – i bynajmniej nie piszę tego jako przytyk. Nie jest to album nowoczesny, ani też szczególnie oryginalny, za to faworyzuje starą, dobrą szkołę death metalu – bez większych przeszkód wpisuje się on w gatunkowe standardy. Po latach niepewności powstał album szczery, unikający niepotrzebnej sztuczności, będący swego rodzaju przypieczętowaniem działalności grupy. Co będzie dalej? To się okaże. Sądząc po samym materiale, sytuacja jest stabilna.
Barlinecki Meloman