Czarna Pascha. Z jednej strony nietypowa metafora, z drugiej wyjaśniające więcej niż mogłoby się wydawać określenie wyjątkowego ceremoniału. Taką właśnie nazwę nosi tegoroczna trasa koncertowa zespołu Batushka, obejmująca sporą ilość polskich miast, w tym Szczecin. Zespół zawitał do Szczecina szesnastego marca bieżącego roku – na tę okoliczność pielgrzymi tłumnie przybyli do niedawno wyremontowanego Słowianina. W dziele mrocznych rytuałów swojego wsparcia udzieliły zespoły Baalzagoth oraz Shadohm. Wydarzenie zorganizowane zostało przez Gryf Events, a Radio ElitaCafe/R.E.C/ objęło je swoim patronatem. Zapraszam do lektury mojego podsumowania tego koncertu – mam nadzieję, że uda mi się przedstawić zawarte w nim treści chociaż w pewnym stopniu, bo takie wydarzenia ciężko opisać słowami.
Miło było w końcu wybrać się na jakiś większy event i zobaczyć sporą gromadę ludzi oczekujących przed wejściem do Słowianina. Żeby nie było, spodziewałem się większej frekwencji biorąc pod uwagę artystyczną postać Batushki – niemniej cieszę się, że na tym polu się utwierdziłem. Inna sprawa, że dyskutujący pod Słowianinem ludzie mogli przyjść dużo wcześniej ze względu na pewną rozbieżność między godziną rozpoczęcia podaną w wydarzeniu na Facebooku, a faktyczną rozpiską czasową, którą opublikowała Batushka. Sześćdziesiąt minut różnicy to jednak dosyć sporo. /i to właśnie był ten czas, aby w gronie radiowym pogadać na różne ciekawe tematy i delektować się napojami orzeźwiającymi oraz wręczyć wejściówki dla zwyciężczyni naszego konkursu przyp.red./ Wracając do sedna – w drodze na salę koncertową zrobiły się małe tłumy. Na miejscu przygotowany został sektor z imponująco różnorodnym merchem… każdy mógł znaleźć coś dla siebie, odliczając minuty do faktycznego rozpoczęcia Czarnej Paschy.
Jako pierwszy, punktualnie o 19:30 (pół godziny po otwarciu drzwi), na scenę wszedł Baalzagoth. Obejmujący klasyczne, czarno-białe makijaże (choć corpsepaint nie wszystkie twarze zdobił) oraz miejscami zdobioną lśniącym metalem czarną odzież wizerunek do zaskoczeń nie należał – inaczej było z muzyką, która czerń wykorzystuje właściwie jako dodatek. Oczywiście nie mówimy tu o wielkich rozstajach – lodowate piekło biło ze sceny jak należy, pochłaniając każdego, kto znalazł się wystarczająco blisko sceny, a takich znalazło się sporo. Ale poza tym znalazło się jeszcze trochę miejsca dla stęchlizny, rozprzestrzeniającej się bez jakiejkolwiek kontroli. Zwłaszcza wokal wyłamywał się na rzecz typowego śmierć metalu, tak więc na próżno było szukać przeszywających skrzeków – zamiast tego Uprawiany przez zespół blackened death metal do odkrywczych może i nie należy, za to z nawiązką spełnia wszystkie oczekiwania – ma być szybko, gęsto i wściekle.
Zespół pokazał jednocześnie (pewnie robi to na każdym koncercie, ale że ja byłem tylko na jednym…), że wszystko zostaje w rodzinie, a wiek to tylko liczby – w zespole działają ojciec „Oktavius” (wokal) oraz syn „Vultur” (perkusja). Pewnie wielu w wieku szesnastu lat chciałoby tak grać na bębnach jak Mikołaj Stołecki… szacunek. Wieczór rozpoczęty został solidnie, szkoda tylko że momentami wokal trochę za bardzo przykrywany był pozostałymi instrumentami. Z drugiej strony, te brzmiały bardzo wyraziście i nie walczyły między sobą o pierwszy plan. Po symbolicznym bisie zespół zszedł ze sceny, a my, w przerwie, udaliśmy się na wywiad z Batushką, z którym zapoznacie się już niebawem.
.
Drugim zespołem prezentującym podczas Czarnej Paschy swoją sztukę był Shadohm, czyli dosyć świeży skład na naszej krajowej scenie, którego początki sięgają… właściwie jeszcze roku bieżącego. Nie oznacza to bynajmniej, że tworzący go muzycy są niedoświadczeni, oj nie… Dla publiki oznaczało to moment na zapoznanie się ze zgoła odmiennymi klimatami, gdyż Shadohm z black czy death metalem nie ma nic wspólnego. Było to coś innego – czy nie pasowało do reszty? Nie powiedziałbym. Wyraźnie współczesne, nowomodne brzmienie warszawskiego kwintetu zwiastowało ścianę połamanych, zawiłych rytmów (zespół ma u mnie plusa za dziewięciostrunowe wiosła) – nie było mi dane obejrzeć całego występu zespołu, ale z mojej perspektywy to się broniło. Sugerując się drugą połową dobijającą powoli do końcówki, mogę stwierdzić że Shadohm umie w klimaty stricte techniczne, gdzie nowoczesne rzemiosło idzie w parze z agresywnym ciężarem. Stylistyka owszem, specyficzna, zwłaszcza z perspektywy środowiska blackmetalowego. Ale tego wieczoru miała się jeszcze nadarzyć okazja ku temu, by nudne wzorce odstawić na bok.
Godzinówka była dosyć sztywna, więc zarówno Baalzagoth, jak i Shadohm miały niewiele czasu na to, by pokazać się od jak najlepszej strony i zaserwować publiczności jak najlepsze wrażenia. Czy wystarczyło to do rozgrzania publiczności? Nie omieszkam odpowiedzieć twierdząco. Kulminacja wrażeń miała jednak dopiero nastąpić, i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Przygotowania do finałowego występu trwały zdecydowanie najdłużej – napięcie w oczekiwaniu rosło, a spod sceny można było bacznie obserwować, jak pojawiają się na niej kolejne akcesoria… instrumenty to tylko część tego, co ma na wyposażeniu Batushka. Jej występ zaplanowano na godzinę 21:30. Pierwsze minuty mijają, a po przybyłych było widać, że czekają na wyjście zespołu z pewną dozą niecierpliwości… ale czy było się czemu dziwić?
Batushka rozpoczęła występ z niewielkim, bodajże dziesięciominutowym opóźnieniem. I tu zaczyna się najtrudniejsza część mojego zadania – właściwie to mógłbym po prostu napisać, żebyście wybrali się na koncert Batushki i doświadczyli tego na własnej skórze, bo trafne opisanie tego wszystkiego w tekście jest na dobrą sprawę niewykonalne. Widziałem w swoim życiu już wiele koncertów, ale dowodzona przez Bartłomieja Krysiuka załoga miała mi dopiero pokazać, co można zrobić ze zwykłym koncertem. Sama muzyka to tylko niewielki ułamek całego show, jakie było wówczas prezentowane. A i ta sama zwraca na siebie uwagę odejściem od standardowych dogmatów i położeniem nacisku na to, by cała oprawa nie sprowadzała się wyłącznie do drugiego planu.
Sam aspekt wizualny, obejmujący charakterystyczne, czarne stroje mnichów, wspomniane akcesoria (kropidło, świeczniki, prawosławna kadzielnica… i wiele, wiele innych), oraz wyświetlany za muzykami duży obraz projekcyjny, wskazuje na to, że mamy do czynienia raczej ze spektaklem aniżeli zwykłym występem muzycznym. Ów spektakl zdawał się być zaplanowany od początku do końca, z każdym, najdrobniejszym szczegółem. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Starocerkiewno-słowiańskie teksty, przekazywane zarówno chórem, jak i klasycznym, blackmetalowym wokalem, podkręcały tajemniczą atmosferę, podobnie jak fakt, że bezpośrednio w stronę publiki nie padło ani jedno słowo – cała komunikacja opierała się na gestach. I tyle wystarczyło, publika dobrze wiedziała, co i kiedy robić. Nie znaczy to oczywiście, że pod sceną nie rozkręcił się ani jeden młyn… dość powiedzieć, że momentami robiło się gorąco.
Połączenie teatralnej postaci Batushki z siarczystym, wymykającym się standardom black metalem robi wrażenie. Nawet doznania zapachowe miały spore znaczenie – kadzidła były kolejnym elementem podkreślającym duchową więź wytwarzającą się na scenie, bardzo intensywną zresztą. Zamknięcie oczu i całkowita bezwolność na rzecz docierających stamtąd bodźców to doświadczenie niewątpliwie specyficzne, ale zarazem jedyne w swoim rodzaju. Koncerty Batushki to msze. Przekaz zespołu jest jasny, choć na początku może się wydawać bardzo trudny do zrozumienia. A co z samą muzyką? Cóż – black metalu nie powinno się klasyfikować według schematu. W tym przypadku mamy do czynienia z bardzo rozchwianym odłamem, który koncentruje się na skrajnych, sprzecznych względem siebie emocjach. Albo wściekłe szaleństwo, albo wewnętrzna cisza, przełamywana właściwie tylko przez genialnie brzmiący chór. Równocześnie muzycy utrzymują znakomity poziom techniczny, tak więc wrażenia soniczne także odciskają swoje piętno na przybyłych – chyba mogę tu wypowiedzieć się za tych, co byli i widzieli. Występ trwał około siedemdziesiąt minut i nie został zakończony żadnym bisem, choć przyznać trzeba że publika próbowała go wywalczyć. Kolejny element ceremonii, którego nie można było zakłócić, czy po prostu napięta czasówka, spowodowana zaplanowanymi po koncercie spotkaniami Meet&Greet? Nie wiem, ale ja żalu nie mam – perfekcjonistyczna wizja konsekwentnie realizowanego scenariusza dała o sobie znać.
Żeby była jasność: opisałem zaledwie ułamek wszystkich wrażeń oraz doświadczeń. Więcej się nie da – a nawet jakby się dało, to opisywanie każdego szczegółu z takich występów byłoby trochę nie na miejscu. Czy był to wymagający wieczór? Tak, bardzo. Czy cieszę się że tak go spędziłem? Zdecydowanie tak. Warto było pójść i na własnej skórze się przekonać, jak wyglądają koncerty o zacięciu… teatralnym. A zespołów uprawiających taką sztukę wielu zapewne nie ma. Zatem szczecińska celebracja Czarnej Paschy przebiegła nad wyraz owocnie. Na sam koniec, zgodnie z tradycją, należałoby podziękować: załogom Baalzagoth oraz Shadohm, za sprawną rozgrzewkę na wysokim poziomie; inicjatorom trasy, czyli Batushce, za wyjątkowe show oraz za wywiad w dobrej, swobodnej atmosferze; naszemu fotografowi Krysztofowi Kaciupie za wizualną dokumentację wydarzenia (która oczywiście posłużyła mi także do ozdobienia niniejszego tekstu); ekipie Gryf Events za organizację wydarzenia, zaproszenie do objęcia patronatem przez radio, oraz przeznaczone na konkurs wejściówki; i wreszcie całemu zespołowi Domu Kultury Słowianin, za umożliwienie sprawnego przebiegu tego emocjonującego wydarzenia. Tyle ode mnie, kłaniam się nisko.
Łukasz (Barliniak)
Linki do profilów na Facebooku:
Black Metal Night Festival IV
Sobotni wieczór datowany na drugiego września w pełni okrył się czernią. Czernią głęboką i wyrazistą, czernią o wielu twarzach. Każda z jej mrocznych postaci była reprezentowana przez jeden z czterech zespołów, które pojawiły się tego wieczoru w szczecińskim CK Krzywy Gryf, by wspólnymi siłami siać chaos i zamęt podczas czwartej edycji Black Metal Night Festival. Nad całym wydarzeniem czuwało Metallurg Music, a Radio R.E.C objęło owe wydarzenie patronatem medialnym. Jako reprezentant radiowej ekipy pojawiłem się na miejscu, by po krótkim czasie przygotować relację z tego wydarzenia.
Czy miałem do czynienia z Czterema Jeźdźcami Apokalipsy? Poniekąd. Line-up podzielił się na dwa zespoły krajowe (i to nawet szczecińskie), czyli Czerninę i Dominance, oraz dwa zespoły zagraniczne – szwedzki IXXI i hiszpański Noctem. Każdy z nich w mniejszym lub większym stopniu czerpie z konserwatywnej szkoły black metalu, skacząc między ogniami piekielnymi i lodowatym chłodem. Rozpiska większych smaczków nie zapowiadała, stąd też nieco obawiałem się zbytniej jednostajności między kapelami, zwyczajnego braku większych różnic w brzmieniu. Obawy okazały się być bezpodstawne, ale o tym za chwilę.
Otwarcie bramek zaplanowano na godzinę 18:00, dając ludziom około pół godziny na przybycie do momentu aż zacznie grać pierwszy zespół. Na początku wewnątrz Krzywego Gryfu było sporo wolnej przestrzeni, ale, jak się później okazało, frekwencja dopisała. Jak zawsze, była chwila by przyjrzeć się wystawionym towarom – najbogatszą ofertę mieli oczywiście zagraniczni przybysze, proponując koszulki w wielu wzorach, czy też winyle w nietypowych barwach. Z kolei skład Dominance nie przegapił okazji, by wystawić swój najnowszy, debiutancki krążek zatytułowany „Slaughter of Human Offerings in the New Age of Pan”. Pod tym względem było więc całkiem przyzwoicie.
Wspomniane pół godziny trwało oczywiście kapkę dłużej, ale nazwanie tego opóźnieniem byłoby raczej pewnym nadużyciem. Jako pierwsza zaprezentowała się Czernina, która była dla mnie wyraźnym zaskoczeniem, począwszy od oklepanego do bólu banału, jakim jest stosowanie corpse paintu /rodzaj czarno-białego makijażu, szczególnie rozpowszechniony wśród grup muzycznych z gatunku black metal. (przyp.red.)/ oraz specyficznych strojów: muzycy wystąpili na miejscu w pełnym cywilu. Oczywiście muzyka była tutaj najważniejsza, a ta od tradycyjnego black metalu wyraźnie odbiegała. Wybrałem się na to wydarzenie z nadzieją że zaznam na nim nieco różnorodności, a Czernina stanęła na wysokości zadania. Zespół ochoczo eksperymentował z rozleniwionymi, lekkimi (jak na ogólny styl zespołu) dźwiękami zahaczającymi o klimaty post-, co dało przyjemny efekt kontrolowania nastroju i ucieczki od monotonii. Pierwszy występ wysoko ustawił poprzeczkę, ale nie było co przekreślać pozostałych kapel.
Następnie przyszedł czas na Dominance. Tu było już znacznie bliżej blackowym standardom, zarówno pod względem muzycznym, jak i wizerunkowym. Na scenę raz jeszcze wyszedł Cmentarz aka Impaler, który od pewnego czasu pełni w Czerninie rolę basisty oraz wokalisty wspierającego, a w Dominance, jako lider, również zajmuje się basem i wokalem – ale już nie wspierającym. Trio zaserwowało przybyłym prostą, lecz żywiołową formę klasycznego blacku, przy którym rozpoczynany co jakiś czas moshpit coraz bardziej rósł w siłę. Głównym założeniem występu była promocja wspomnianego wcześniej albumu zespołu – trzeba było więc godnie go przedstawić. I tutaj aprobata przybyłych na miejsce wyraźnie dała się we znaki: rzeczywiście, grupa dała solidny występ, ale mi osobiście brakło w nim czegoś, co trochę by go urozmaiciło brzmieniowo, ale to już kwestia stricte twórczości Dominance. Występ zakończono wypuszczeniem dymu… w absurdalnych wręcz ilościach. Coś musiało nawalić, gdyż w pewnym momencie widoczność wynosiła plus minus pół metra i strach było krok zrobić. Mogło to utrudnić podmiankę sprzętu i przygotowania trzeciego zespołu…
…ale czy faktycznie utrudniło? Dym w końcu się rozwiał, a na trzeci koncert nie trzeba było długo czekać. Nadszedł czas na zagranicznych gości: IXXI kontynuowało dzieło zniszczenia rozpoczęte przez dwa poprzednie składy, trzymając się surowego, prostego black metalu. Momentami wydawało się, że Szwedzi idą bardziej w melodyjność, nieco uszczuplając swoją twórczość z prymitywnego ciężaru. Szczególnie wyraźnie było to czuć w wolniejszych momentach, których było całkiem sporo, co zaowocowało znacznym kontrastem z thrashowymi naleciałościami. I to właściwie jedyne, co odróżniało Szwedów i pozwoliło im wyłamać się ze sztywnej łatki gatunkowej. Ku mojemu zaskoczeniu, mało było w tym szaleństwa – może ciut za mało. Chociaż z drugiej strony… Przeszywające wrzaski osób z publiki (zwłaszcza kobiet), którym mikrofon ochoczo oddawał wokalista grupy, Outlaw, w pewnym sensie nawet robiły robotę. Ach, no i moshpit – zbliżanie się do sceny stawało się coraz bardziej ryzykowne, ale prawdziwe apogeum miało dopiero nastąpić.
Gdy Szwedzi zeszli ze sceny, ostatni zespół zaczął się na niej instalować. Sądząc po przygotowanych rekwizytach (oraz rozmiarach logo na plakacie), hiszpański Noctem był gwiazdą tego wieczoru. Sam występ zdawał się tylko to potwierdzać, gdyż Noctem podniósł wszystko co do tej pory działo się tego wieczoru w Krzywym Gryfie do rangi ekstremum. Ich black jest zjadliwy, wściekle szybki i przeszywający na wylot. Zero litości dla przybyłych, którzy i tak, idąc z duchem muzyki, rozpętali pod sceną istne szaleństwo. Wręcz namacalne zło wylewało się z instrumentów bez przerwy – a jak wiadomo, w przypadku tego gatunku oznacza to nic innego, jak po prostu dobrą zabawę. Z koncertu Noctem biła chyba największa autentyczność – wyjątkowo surowa i w pełni oddająca ducha pionierów gatunku. I wizerunkowo, i scenicznie Noctem trzyma się wysoko postawionych standardów, mogących zadowolić nie tylko maniaków starych dziejów. To ciekawe zjawisko: czas mija, koncerty zaczynają się i kończą, a na sam koniec wydarzenia, kiedy chwilami chciałoby się odsapnąć, wymagane są największe pokłady siły i energii. Tego zarówno Hiszpanom, jak i publice która dzielnie trwała do końca, nie zabrakło.
Czwarta edycja Black Metal Night Festival przebiegła sprawnie i z pewnością zostawiła po sobie ślad na lokalnej scenie. Niespodzianka się udała – żaden z zespołów nie był mi wcześniej znany. I choć black metal wciąż nie jest do końca moją parą kaloszy, to w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że nie spędziłem tam dobrze czasu. Na zakończenie, zgodnie z tradycją, pozostawiam znaną wszystkim formułkę z podziękowaniami: dla Metallurg Music jako głównego organizatora, dla CK Krzywy Gryf za udostępnienie lokacji oraz udział w organizacji, dla wszystkich zespołów które wystąpiły wówczas na scenie, oraz dla wszystkich przybyłych, którzy wciąż kultywują tradycję uczęszczania na koncerty. Było doprawdy ogniście/mroźnie – nigdy nie wiem, gdzie blackowcom bliżej. Wiem za to, kto sprawi że piekło w końcu zamarznie.
Łukasz (Barliniak)
https://www.facebook.com/KrzywyGryf
https://www.facebook.com/metallurgmusic
https://www.facebook.com/czernina900ad
https://www.facebook.com/dominanceblackmetal
Big Water — Blues Tales
Klasyka bluesa, siwy dym, brzęczące szklanki z grubym dnem, skórzane kanapy, ciężkie, drewniane stoły, dobry bar… Chętni?
Wyobraźcie sobie skrzyżowanie Higienistki z Włatców Móch i klasycznego barda, powiedzmy Jaskra z Wiedźmina (niektórzy pomyślą „klasyk”, inni – „agaaaaaaain, ileż można”; nie o niego tu jednak do końca chodzi). Dorzućcie kolegów ze skillem Lucky’ego Petersona i macie Big Water. Nic dziwnego, bo mimo że płyta debiutancka, to zespół tworzą muzycy znający się na rzeczy!
Przemek Ślużyński (można kojarzyć z zespołu WIELKA ŁÓDŹ) – bas, kontrabas
Maciej Sobczak (można kojarzyć z HOT WATER) – gitary, śpiew
Amadeusz Kuba Majerczyk (również CREE) – perkusja
Podobno jedna kluczowych zasad muzycznego marketingu to trafna nazwa/tytuł. Jeśli to prawda, Panowie z Big Water mogliby swobodnie wykładać temat początkującym kolegom i koleżankom. „Tales” precyzyjnie odzwierciedla zawartość płyty. Opowieści jest tu co niemiara, i to nie dość, że wciągających jak ruchome piaski, to jeszcze skłaniających do przemyślenia sobie tego czy owego. Jak daleko z tymi przemyśleniami zajdziecie — cóż, to już kwestia zaangażowania.
Okładka płyty „Blues Tales” (zapożyczona z sieci); projekt autorstwa Radosława Wąsowicza
Moim personalnym faworytem jest Lavender. Sonicznie i tematycznie absolutnie mnie uwiodła. Biorę kapelusz, rozkładany leżak, i śmigam o zachodzie na najbliższe pole… czegokolwiek (niestety, ciężko w stolicy o pole, a tym bardziej o lawendę na wolności ;)) Jeszcze ta wiolonczela! Istne ciary.
Wydawnictwo idealne dla słuchaczy ceniących sobie różnorodność, acz zachowaną w ryzach — Panowie są raczej wirtuozami bluesa aniżeli reprezentantami progresywnych technikaliów. Zdecydowanie jednak obecna jest tu dobrze wpleciona eksploracja okolicznych gatunków. Dzięki temu przy Blues Tales można potańczyć, pomarzyć, czy zrelaksować się po ciężkim dniu w pracy ze szklaneczką ulubionego napoju (tudzież innych środków relaksacji, wedle uznania). Nie polecam jednak wykonywać żadnych czynności wymagających silnego skupienia podczas przesłuchiwania tego albumu, bo wasza uwaga bardzo szybko zostanie odwiedziona od pierwotnego zamiaru i porwana przez Big Water.
Bardzo przyjemny tembr głosu pana Macieja łączy się ze świetnie wyważonymi instrumentaliami, które nie tyle tworzą tło, a harmonijny, intrygujący krajobraz. Pod względem rozwoju utworów cały ten album kojarzy mi się trochę z kalendarzem adwentowym — teoretycznie możemy zgadywać, co będzie w następnym okienku, ale (pod warunkiem że nie podglądaliśmy) tak naprawdę nie wiemy do końca, co nas czeka. Wartym wspomnienia wydaje się również fakt, iż za realizację dźwięku, mastering i częściowo miks (w komitywie z panem Maciejem) odpowiada pan Przemysław (który ponadto jest właścicielem studia nagrań zlokalizowanego w Poznaniu).
Prezentowana umiejętność opowiadania porywających historii jest doprawdy niezwykła, nawet jeśliby brać pod uwagę wymagania gatunku, w jakim Panowie się poruszają. Anegdoty wzięte prosto z życia, pełne koloru, ale i klimatu, trochę jak jeszcze-nie-wyblakłe fotografie znalezione w przykurzonym pudełku na strychu. A wszystko to ubrane w dźwięki, które same poruszają kończynami i na długo zapadają w pamięci.
Martyna
Linki:
Blues Tales na YT: https://www.youtube.com/watch?v=V-en08hZly4&list=OLAK5uy_mIHf30V6yyz0ydN1IjDqNKmbFdYmx7Qrw
Bad Impression – Vultures
Bad Impression to kolejny zespół, który w swojej twórczości postanowił zaczerpnąć nieco z obcej, zapewne amerykańskiej kultury. Choć miejscem pochodzenia tria są Gliwice, łatwo dostrzec, że ich twórczość brzmi raczej… mało ojczyście. A angielskie teksty nie są bynajmniej jedynym powodem zaistnienia tego specyficznego zjawiska. Jeśli nie mieliście wcześniej (jakimś cudem, co wyjaśnię za chwilę) do czynienia z tym zespołem, będziecie mogli się z nim zapoznać przy okazji premiery jego drugiego pełnego albumu, noszącego tytuł „Vultures”. W chwili powstawania tego tekstu album oficjalnej premiery jeszcze nie miał – niemniej, jako że owa premiera odbędzie się pod patronatem Radia R.E.C, nadarzyła się okazja, by posłuchać materiału przedpremierowo i coś o nim napisać.
Ten zespół także nie powinien stanowić dla społeczności sympatyków Radia R.E.C anonimowego bytu – podczas dwudziestego dziewiątego notowania RockMetal TOP30 toczył on zacięty bój z przedstawianym tu przeze mnie jakiś czas temu Bladestorm, ostatecznie zajmując drugie miejsce. Bad Impression stawia jednak na zupełnie inne klimaty… Do rzeczy: na przekór upartemu skracaniu wszystkiego co się da, wypełniające krążek dziewięć kompozycji kumuluje się w ponadprogramowe (jak na obecne standardy) czterdzieści minut muzyki… no właśnie, jakiej? Dość specyficzne skojarzenie powstałe po zerknięciu na oprawę graficzną zdobiącą album znów wprowadziło mnie w błąd – z jakiegoś powodu nastawiłem się na jakieś nowoczesne, sterylne, podlane mrokiem metalowe granie, a tymczasem, po włączeniu albumu… moich uszu dobiegły dźwięki nawet nie zawsze będące stricte metalem, za to swobodnie czerpiące z nurtu southern/stoner. Przyznaję, że nieco ostudziło to mój zapał, gdyż fanem takiego grania niestety nie jestem. W tym miejscu pojawia się więc kluczowe pytanie: czy „Vultures” jest w stanie zmienić pogląd gatunkowych sceptyków?
Sam początek materiału zaskakuje całkiem pozytywnie – tytułowe intro eksponuje inspiracje zespołu motywami plemiennymi, co poskutkowało miarowym, ale za to skutecznym budowaniem klimatu. Jest to w zasadzie jedyny moment na albumie, który pokazuje coś, co w pewnym stopniu jest niekonwencjonalne i odbiega od pierwotnych założeń, którymi kieruje się cała reszta albumu. Pozostałe kompozycje to już po prostu nastawiona głównie na prostą rozrywkę mieszanka hard rocka oraz wszelkiej maści patentów spod znaku southern/stoner. Dominuje pełna, typowa dla rock’n’rollowych zasad swoboda, a brud, którego oczywiście można było się tutaj spodziewać, faktycznie występuje, tyle tylko że pod nieco inną postacią. Kojarzy mi się to z obiektem, który pozostawiony sam sobie narasta kurzem, płowieje i zmienia strukturę, ale wciąż jest w stanie realizować to, do czego został stworzony. Nie dostrzegam w uprawianej przez Bad Impression sztuce ścisłego klucza, który jak po sznurku kierowałby każdą kolejną kompozycją, nadając jej jeden tor…
…bo nie oszukujmy się, klucze bywają nudne. A tu słychać, że trio stara się od tej nudy uciec tak daleko, jak tylko się da, choć nie stosuje przy tym zabiegów mających w założeniu zaskoczyć bądź zdezorientować. Priorytetowe znaczenie ma prostota oparta na sprawdzonych schematach – powiewających świeżością oryginalnych momentów brak. W sumie troszkę szkoda, gdyż ucieczka od monotonii będąca zaakcentowaniem nośnych melodii, choć ogółem jak najbardziej skuteczna, czasem zdaje się być mimo wszystko nieco niewystarczająca. Doceniam starania grupy, ale niestety w tej stylistyce bywam dosyć mocno wybredny – nie znaczy to oczywiście, że materiał zawarty na „Vultures” jest albumem jakkolwiek złym, czy też słabym. Nie ma na nim niczego, co jawnie by odrzucało, a zamiast tego znajdą się momenty zwyczajnie wpadające w ucho (warto pochylić się zwłaszcza nad przyjemnie rzężącym basem). Z kolei zastosowanie cienkich strun oscyluje wokół amplitudy złożonej z riffów oraz solówek, przy czym riffy same w sobie raczej się w pamięci nie zakorzeniają, a solówki poza rolą istotnego przerywnika danej kompozycji nie wybijają się w zbędny sposób ponad to.
Bad Impression – „Rats, Seagulls, And Cockroaches”
Najlepszy utwór? Owszem, jestem w stanie go wyłonić. Ogółem kompozycje trzymają raczej równy poziom i nie wychylają się zanadto albo na plus, albo na minus, żadna też nie wryła mi się w głowę na tyle, bym w jakiś sposób ją wyróżnił – no, może z wyjątkiem jednej, gdyż Bad Impression najlepsze zostawiło na koniec. „Bluesy Circling” jest kompozycją (swoją drogą, najdłuższą na albumie), w której narrację wiodą wyłącznie instrumenty. To utwór (prawie) w całości instrumentalny, i w tym tkwi jego siła, gdyż charakteryzuje go jakby wyraźniejsze względem reszty zróżnicowanie, żonglowanie nastrojami. Ale czy to oznacza jednocześnie, że z wokalem Tomka Wojtkowiaka jest coś nie tak? Cechuje go typowa dla gatunku chrapliwość, która jednak nie zawsze się pojawia, gdyż znajdą się tu również partie po prostu czysto zaśpiewane, bez żadnej drapieżności. I te właśnie czyste partie wypadają w moim odczuciu lepiej, z racji tego, że wspomniana chrapliwość zawsze mnie w takiej postaci zniechęcała… ale to po prostu moje indywidualne skrzywienie, które wpływu na końcowy werdykt mieć nie będzie.
Trochę ciężko było mi podejść do „Vultures”. Nie wynika to nawet z obiektywnych minusów, tu akurat najbardziej wadził mi mój własny subiektywizm. Wiadomo, że drugi album zespołu przeznaczony jest zwłaszcza dla sympatyków gatunku, którzy go docenią, ale i tych, którzy mają doń raczej obojętny stosunek, powinien on usatysfakcjonować. Należy mieć na uwadze, że to wciąż materiał wypełniony żywym, energicznym rockiem, który chwilami (choć rzadko) miesza się z metalem, a z pewnych perspektyw taka zawartość jest kwestią priorytetową. Zastanawiające jest jedynie, co dalej z zespołem – w składzie nie ma już Mateusza Zatwarnickiego, który nie tylko zagrał na „Vultures” na basie, ale także pisał teksty, był kompozytorem, realizatorem dźwięku, współzałożycielem… To poważna zmiana, ale Bad Impression zapewne sobie z nią poradzi. Więc z mojej strony – powodzenia!
Łukasz (Barliniak)
Aktualny skład zespołu: Tomasz Wojtkowiak, Jacuś Kochany, Michał Dybała. Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony zespołu na Facebooku.
Heavy metal ma to do siebie, że ciężko uczynić z niego typowo współcześnie brzmiący gatunek, nie korzystając przy tym z metod mogących ułatwić to zadanie, takich jak łączenie go z odmiennymi stylami – zwłaszcza, że usilne próby jego unowocześniania nie zawsze kończą się sukcesem. Naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy jest więc regularne pojawianie się kolejnych zespołów, które swoją twórczością oddają hołd dawnym dziejom, w których heavy metal cieszył się największą popularnością. Jednym z takich zespołów jest wrocławski Bladestorm, przy czym w odróżnieniu od większości współczesnych kapel, tworzą go muzycy posiadający niemałe doświadczenie sceniczne (i nie tylko) – mamy więc do czynienia z tzw. starą szkołą, kultywującą gatunkowe dziedzictwo. Pierwszą „próbką” możliwości zespołu jest EPka o charakterystycznym tytule „Storm Of Blades” – w jakim świetle stawia ona muzyków? Zapraszam do lektury.
Wrocławska załoga zapewne jest już doskonale znana fanom Radia R.E.C – jakiś czas temu w radiowej czytelni ukazała się relacja z jej koncertu (link do niej znajdziecie tutaj), ponadto tytułowy utwór z owej EPki pojawił się na dwudziestym ósmym notowaniu ROCK METAL TOP 30, w którym zajął notabene pierwsze miejsce. Możliwe zatem, że niniejsza recenzja będzie wyłącznie formalnością, ale właściwie nie ma to większego znaczenia. Przechodząc do meritum: połowa składu Bladestorm, który funkcjonował podczas nagrywania „Storm Of Blades„, dała się poznać maniakom ciężkiego brzmienia jeszcze w latach 80., współtworząc zespół Leviathan, oscylujący wokół surowego death/thrash metalu. Lata po zawieszeniu działalności macierzystej kapeli muzycy zajęli się lżejszymi, choć wciąż intensywnymi dźwiękami, zakładając Bladestorm, co można potraktować m.in. jako nostalgiczny powrót do dawnych lat, kiedy to tworzenie wynikało przede wszystkim z pasji… która, jak się później okazało, nie zanikła.
Wydany pod koniec 2021 roku „Storm Of Blades” jest materiałem dość skromnym, obejmującym trzy autorskie kompozycje oraz jeden cover. W chwili, kiedy piszę ten tekst, trwają intensywne prace nad nowym wydawnictwem, które najprawdopodobniej dopełni to, co muzycy zaprezentowali dotychczas – na razie musi nam wystarczyć EPka. Jak łatwo można się domyślić, daleko jej do współczesnych wynalazków, bądź też usilnych prób wymyślenia koła na nowo. Muzycy uciekają również od nowoczesnej sterylności, często spotykanej również i w heavy metalu, na rzecz czegoś, co można nazwać kompromisem: brzmienie materiału jest całkiem przystępne, dobrze oddaje ducha dawnych lat. Całość to po prostu kilka szybkich strzałów, które nie silą się na bycie czymś, czym nie są, a jednocześnie pokazują, że zespół ma na tym polu spore doświadczenie i wie, jak je wykorzystać.
Początek EPki stanowi jej zdecydowanie najlepszy i najciekawszy fragment – widać, że muzycy postawili tutaj na dobre pierwsze wrażenie. Tytułowy „Storm Of Blades„, godnie ukazuje słuchaczom możliwości zespołu, po równi ukazując to, co dobre w oldschoolowym heavy metalu. Kompozycja, choć raczej miarowa (to akurat wspólny element całej EPki), nie ciągnie się i nie emanuje nudą. Ot, gatunkowe standardy. Ale na plus najbardziej wyróżnia ją świetny riff prowadzący całość jak po sznurku. To element, który zapada w pamięć najgłębiej. Czy cała reszta wypada zatem słabiej? Nie – po prostu chwilami nieco brakuje jej większej siły przebicia, zdolnej zakorzenić się w głowie słuchacza na dobre. Nie wpływa to jednak na ostateczny odbiór w negatywny sposób.
. Bladestorm – „Storm Of Blades”
Tak jak numer tytułowy określiłbym mianem reprezentanta tworzącego pierwszy plan, tak następne w kolejności „Here Comes the Night” oraz „Metal Death Machine” to już typowe, klasyczne hymny gatunkowe (zwłaszcza ten pierwszy, słysząc chórki w refrenie nie sposób nie mieć takiego wrażenia), których głównym założeniem jest podkreślenie melodyjności oraz uniwersalności wynikającej ze swobodnej postaci granej przez zespół muzyki. Chwytliwe riffy, żywa perkusja, charakterystyczny wokal (choć Bartek Koniuszewski potrafi wyciągać wysokie górki, to robi to raczej rzadko, preferując klasyczny, nieco ochrypły śpiew niewybiegający w żadną skrajność), dyskretny, lecz zauważalny bas, no i mamy pełną listę. Podobnie rzecz ma się w przypadku zamykającego stawkę coveru, będącego wyborem jednocześnie do bólu oczywistym i raczej nietypowym. Decyzja o zarejestrowaniu własnej wersji utworu Judas Priest jest czymś normalnym, nie ma w tym krzty zaskoczenia. Niemniej odnoszę wrażenie, że „Jawbreaker” chyba nie jest aż tak częstym i popularnym wyborem… ale mogę się mylić. Tak czy inaczej, wersja wrocławskiej załogi reprezentuje dokładnie ten sam nurt, przez co nie odbiega aż tak bardzo od oryginału, ale zagrany został solidnie. Zespół miał w tym miejscu sporo możliwości, gdyż covery wykonuje stosunkowo często, co łatwo zauważyć na koncertach…
…a gdy wybierzecie się na koncert, zrozumiecie pewną rzecz, która będzie pointą mojego tekstu. Słuchając EPki „Storm Of Blades„, łatwo można dostrzec, że muzycy niczego nie robią na siłę. Choć wymagało to dłuższej przerwy, na nowo rozbudzona została miłość do grania oraz tworzenia. Tu nie chodzi o zawojowanie komercyjnych list przebojów, tylko o dobrą zabawę. I w tym miejscu muszę podkreślić, że studyjne brzmienie Bladestorm to tylko przedsmak – jeśli chcecie poznać prawdziwą postać zespołu, zobaczcie ich na scenie. Wspominałem to już w koncertowej relacji, ale doświadczenia wynikające z oglądania koncertu na żywo są dużo intensywniejsze, i po prostu lepsze. Ale czy tak nie powinno być zawsze…?
Swoją pierwszą EPką Bladestorm zaliczył udany start, natomiast dobrze jest potraktować ją po prostu jako demonstrację możliwości. Grupa poza koncertowaniem skupia się na pracach nad następcą, tym razem o dużo większej objętości. Przyznaję, jestem ciekaw, co z tego będzie – i mam tu na myśli nie tylko zawartość muzyczną: fizyczne wydanie „Storm Of Blades” to klasyczny jewelcase z grubą książeczką w środku (a w niej, poza zdjęciami i tekstami, znajdziecie wywiad), a od strony grzbietu okrywa go coś na wzór dołączanego do japońskich wydawnictw OBI. Pomysłowe, przyznaję. Mamy więc solidny materiał w ładnym opakowaniu – a oba te elementy są istotne.
Łukasz (Barliniak)
Autor nieznany; zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony zespołu na Facebooku (przedstawia ono skład, który nagrał materiał na „Storm Of Blades – obecnie kapela funkcjonuje jako kwintet).
Nie ma co się oszukiwać – Bułgaria nie jest jakoś szczególnie mocno kojarzona z muzyką metalową. Oczywiście i tam, tak jak niemal wszędzie, pasjonaci zakładają zespoły celujące w cięższe klimaty, jednak żaden z nich nie zdołał osiągnąć międzynarodowego sukcesu na większą skalę. Chyba nie powinienem być więc zaskoczony faktem, iż nie znałem dotąd żadnej pochodzącej stamtąd kapeli. Teraz to się jednak zmieniło – niedawno otrzymałem propozycję recenzji najnowszego albumu zespołu Baltavar, zatytułowanego „Dark Science”, którego premiera miała miejsce trzeciego marca bieżącego roku. Przystałem na nią nie tylko dlatego, że pobieżne zerknięcie na promocyjne single przyniosło całkiem obiecujące efekty. Jak zatem grają metal w Bułgarii? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w niniejszym tekście.
Choć zespół funkcjonuje pod nazwą Baltavar względnie od niedawna, tj. od 2018 roku, to tworzący go muzycy wcześniej grali jako grupa Ares – a jej początki sięgają roku 1999, nie są to więc nowicjusze. „Dark Science” to wydany pod szyldem WormHoleDeath debiutancki materiał Baltavara, a składa się na niego dwanaście kompozycji (w tym krótkie intro oraz nieco dłuższe outro), więc mamy tutaj do czynienia z materiałem dość solidnym, liczącym sobie niemal pięćdziesiąt minut. Zacznę może nietypowo – bardzo podoba mi się klimatyczna okładka albumu oraz jej koncept. Teoretycznie mogłaby zdobić jakikolwiek inny album jeśli chodzi o gatunki, a przy tym jest w niej coś mrocznego i tajemniczego. Uwagę zwracają na siebie także tytuły utworów, widoczne na grzbietach ksiąg.
Sama muzyka zaś nie daje się tak łatwo skategoryzować, choć oczywiście nie zawiera w sobie żadnych niekonwencjonalnych rozwiązań. Najłatwiej byłoby ją chyba określić mianem melodic groove metalu – a samo to pojęcie może już wprawiać w lekką konsternację. Choć twórczość zespołu bez większych wątpliwości można podpisać jako metal, to od razu wyrywa się tutaj stronniczość, wyrażana poprzez typowo melodyjne, „bujające” granie uciekające od stereotypowej, metalowej sieczki. Paradoksalnie występuje tu lekkość, kontrastująca z co mocniejszymi riffami czy też narzucającą szybkie tempo perkusją. Delikatne wpływy thrashu są dostrzegalne, niemniej pełnią one rolę raczej dyskretnego dodatku aniżeli istotnego elementu, bez którego całość nie ma racji bytu. Wszystko to składa się w album chwytliwy, dość lekki jak na metalowe standardy, a przy tym wciąż trzymający się gatunkowych ram. Nic skomplikowanego, jak łatwo się można domyślić. Także wokal nie odstaje za bardzo od charakteru muzyki – Rumen Kanchev właściwie bardziej śpiewa, choć oczywiście daleko mu do czystego, gładkiego śpiewu. Dużo w nim melodyjności, nawet jeśli jest ona zniekształcona chrypką czy też niskim, jakby przytłumionym growlingiem.
„Dark Science” rozpoczyna się krótkim intrem, „The Library” – czyli niczym innym, jak tylko dźwiękami spotykanymi w stereotypowej, starodawnej bibliotece: niesionymi echem, twardo uderzającymi o drewnianą podłogę krokami oraz przeraźliwie skrzypiącymi drzwiami, powodującymi dreszcz niepokoju. Choć nie jest to pełnoprawny utwór, mocno doceniam fakt, że intro nie jest po prostu kolejną, skróconą do granic możliwości miniaturą, standardowo zagraną na żywych instrumentach – „The Library” to element konceptu, podobnie jak ostatni na albumie „Burn Boom Fire”, w którym dochodzi jeszcze odgłos podkładanego ognia, trzask płomieni i eksplozję, przy akompaniamencie lekkich smyczków… I znów mamy do czynienia z zasadą spinającej klamry, mocno się odznaczającą i wpływającą na kształt całego materiału. Cała reszta zaś to już klasyczne w swojej formie kompozycje – raczej żadna z nich nie wybija się w znaczącym stopniu ponad pozostałe, niemniej jest kilka takich, o których chciałbym wspomnieć…
…na przykład singlowy „The Devil’s Altar”, nieco bardziej wyrazisty i różnorodny na tle chociażby swoich sąsiadów. Dobrze oddaje ducha albumu, jednocześnie ukazując go od tej lepszej strony, która bardziej zakorzenia się w świadomości słuchacza. Podobnie sytuacja wygląda z ciężkim, chwilami niemal walcowatym „Beautiful”, który celuje bardziej w zachowanie równowagi – tak, by nie było zbyt delikatnie ani zbyt ostro (choć nie sądzę, by ta druga kwestia faktycznie Baltavarowi zaszkodziła). Ale utworem, który wyróżnia się tutaj najbardziej, jest „Temptation” – nie tylko ze względu na jego sporą długość oraz majestat, który z kolei nie wynika wyłącznie z długości. To właśnie w nim pojawił się jedyny na albumie gość: Teodora Stoyanova Freya, wokalistka zespołu Freija. Jej klasyczny, budzący skojarzenia z operą sopran mocno kontrastuje z melodyjnym metalem (któremu przecież daleko do symfonicznej natury), a także tworzy ciekawy duet z Rumenem. Jeszcze nie można tu mówić o typowym magnetyzmie przeciwieństw (całość nie wnika aż tak głęboko w pamięć), niemniej warto docenić inność „Temptation”.
Baltavar – „The Devil’s Altar”
Przyznaję, że mam spory dylemat, jeśli chodzi o werdykt odnośnie „Dark Science”. Album niestety momentami sporo traci na dość płaskim brzmieniu, które ma znaczny wpływ na odbiór – dotyczy to zwłaszcza mocniejszych fragmentów, w których ulatuje energia i ciężar, brakuje siły przebicia. Jednocześnie w kontekście całości nie doskwiera to aż tak bardzo – za to stwierdzam, że Baltavar faktycznie mógłby pójść bardziej agresywną drogą, pozwolić sobie na więcej. Album z pewnością by na tym zyskał, między innymi na polu różnorodności, której też za wiele tu nie ma. Plusy mieszają się z minusami, bywa ciut nierówno, ale w rzeczywistości nie ma to większego znaczenia, gdyż debiutu Bułgarów najzwyczajniej w świecie przyjemnie mi się słuchało. Tak po prostu, bez kierowania się jakimikolwiek innymi czynnikami. A to prawdopodobnie świadczy o tym, że i inni mogą czerpać z tego przyjemność.
Czy „Dark Science”? Wyróżnia się na tle innych, podobnych wydawnictw? Nie powiedziałbym. Nie znaczy to jednak, że zostanie całkowicie odsunięty w zapomnienie – choćby z tego względu, że na to nie zasługuje. Pod względem stricte muzycznym to album całkiem zwyczajny, ale wciąż przyjemny w odbiorze. Słychać, że muzycy żółtodziobami nie są, przy czym wydaje mi się, że pełen potencjał nie został jeszcze osiągnięty. Punkt odniesienia jest? Jest. Oddaję zatem głos Baltavarowi.
Łukasz (Barliniak)
Black Nazareth – „Black Nazareth”
Panie i Panowie, zebraliśmy się tutaj, by uczcić powstanie i omówić szczegóły debiutanckiego albumu grupy Black Nazareth, zatytułowanego, niespodzianka, „Black Nazareth”. Nazwa to w istocie doskonała i oddająca obszar atmosferyczny, w którym porusza się zespół. Pochodzi od pieszczotliwego określenia, którym mieszkańcy i wtajemniczeni posługują się w stosunku do niderlandzkiego miasteczka Schiedam. Niemniej ważną jest jego historia, którą Panowie opisują pokrótce następująco (w moim wolnym tłumaczeniu):
„Usytuowane na zachodzie Holandii, w obszarze metropolitalnym Rotterdamu, na południe od Delft miasto znane jest z zabytkowego centrum poprzecinanego kanałami, najwyższych na świecie wiatraków oraz licznych destylarni ginu i słodowni. Równie znane jest z produkcji jeneveru (ginu) – do tego stopnia, ze we francuskim i angielskim słowo schiedam (zwykle pisane małą literą) odwołuje się do holenderskiego ginu produkowanego w miasteczku. W okresie wczesnej Rewolucji Przemysłowej na przełomie XVIII i XIX wieku produkcja rzeczonego alkoholu była główną dziedziną ówczesnych fabryk. Temu mrocznemu okresowi zawdzięcza Schiedam swój poprzedni przydomek, ‘Zwart Nazareth’, czyli ‘Black Nazareth’. Pochodzenie tego określenia pozostaje tajemnica, jednak wedle legendy porzucone przez boga miasto zwane było tak przez swój poczerniały od węgla, pełen pijanych alkoholowymi oparami mieszkańców pejzaż. ‘Co dobrego może być z Nazaretu?’ (Jan, 1:46)”
Black Nazareth, fotografia wykonana przez Marka Engelena dzięki uprzejmości zespołu
Nie wiem, jak wam, ale skojarzyło mi się z Peaky Blinders. Szybko i mocno. Lokalizacja co prawda mocno naciągana, ale opis niemniej w punkt, spójrzcie zresztą na fotografie z wizerunkami członków zespołu! (Ok, może jednego z nich w szczególności. Widzicie to?). W dodatku naprawdę mają swoją markę jeneveru (holenderskiego ginu; napotkałam też pisownie genever) — Black Nazareth No. 3, produkowanego oczywiście w destylarniach Schiedam. How cool is that!
Przejdźmy (w końcu) do warstwy muzycznej. Album, a właściwie minialbum zawierający 8 utworów, ujrzał światło dzienne (albo raczej światłowodowe, bo to podobno na razie digital) 8 lipca bieżącego roku za pośrednictwem wytwórni WormHoleDeath. Na pierwsze wrażenie miałam trochę wehikuł czasu do muzyki alternatywnej z końca lat 90., ewentualnie początku ery świetności pop-punku, ale to drugie tylko momentami (np. riff w przygrywce i refren „Heroes”, wstęp „Ride”). Pierwsze natomiast objawia się jak na moje ucho mocno grunge’owymi/southernowymi wpływami, które przewijały się z różnym natężeniem przez większość albumu — tonacje, wokale, tempa, mnóstwo tego. Nie zliczę, ile razy przy gitarowych solówkach, riffach właściwie też, i harmonicznych wokalach (plus ten krzyk na początku solówki!), (wybitnie w „Waiting for Tomorrow”) objawił mi się przed uszami Jerry Cantrell, czasami wręcz z całą ekipą AiC za czasów Layne’a (R.I.P.) i majaczącym gdzieś na horyzoncie Markiem Laneganem (wokalnie, oczywiście). Phil Anselmo machał chorągiewką zza widnokręgu. Słychać też wyraźne wpływy progresywne. „Thrive” z nieoczywistych (jeszcze) przyczyn prowadzi moją sieć skojarzeń w stronę tych znanych szerszej publice utworów Metalliki — może to tonacja, może rytm, a może to Maybelline (musiałam). Całość oscyluje w granicach raczej szeroko pojętego, wysokoenergetycznego rocka, może hard-rocka, z domieszką metalu.
Największym zaskoczeniem na tym albumie, po całej historii i klimacie, w jaki wpisuje się Black Nazareth, była ballada „Drops of Sorrow”, stanowiąca prawdopodobnie emocjonalne apogeum ich imiennego wydawnictwa. Opowiada o bólu związanym z utratą bliskiej osoby i czuć to od deski do deski. Prawdopodobnie byłoby wyczuwalnie nawet bez tekstu. Fantastyczny dowód na wszechstronność umiejętności muzycznych Panów z tego składu.
Całość jest nagrana niezwykle profesjonalnie i słychać to od razu, niezależnie od nośnika. Miks i mastering umożliwiają swobodne usłyszenie tekstu, wokalu i każdego instrumentu osobno, nie stwarzając przy tym efektu sztuczności i bez uszczerbku na całości. Wokalista głos ma iście mocarny, bardzo wielowymiarowy, który coś mi przypominał — rozwiązanie zagadki wkrótce (dla niecierpliwych — poniżej). Właściwie po każdym instrumencie od razu słychać, że obsługiwany jest przez profesjonalnego, świadomego posiadanych narzędzi muzyka, zdolnego do wydobycia precyzyjnie swojej dźwiękowej wizji. Jestem bardzo ciekawa, jak brzmi to wszystko na żywo. Intryguje mnie również, bo brak w stałym składzie perkusisty, kto dogrywał bębny (bo na digitale nie brzmią w zupełności) i czy była to jedna osoba (styl się zgadza na całej rozciągłości albumu, strzelam w: tak). Doszukałam się na stronie zespołu informacji, że w przypadku „Rivers Run Deep” był to Ernst van Ee (Helloïse, Highway Chile, uprzednio Threnody).
Okładka imiennej płyty Black Nazareth, dzięki uprzejmości zespołu
Podsumowując: jest radiowo, pod nóżkę, ale jednocześnie nie jest to miałki pop, a hard rock z elementami grunge’u, pop-punku czy nawet gotyckich ornamentów, zmianami tempa i pełnym charakteru wokalem. Teksty kolektywnie (ważne zjawiska i problemy społeczne) lub indywidualnie (tu za szeroko, żeby uściślać w recenzji) introspektywne. Dla mnie ogółem trochę za duża częstotliwość sprawdzonych, skutecznych frazesów — muzycznie i lirycznie brakuje mi plot twistów, choć z pewnością jest to ta lepsza droga do komercyjnego sukcesu. Do tańca lub jako easy listening — świetne; jeśli ktoś ma jednak duże skłonności do łamania sobie głowy (i rytmu), albo, co gorsza, ciągnie go do eksperymentalnego jazzu w miksie z metalem, przesłucha z uwagą… lekko wędrującą (oczywiście mówię bardzo specyficznie o swoim doświadczeniu :)).
Teraz, gdy formalności recenzyjne mamy już z głowy, mogę przejść do prezentacji szczegółów personalnych (a.k.a. wisienki na torcie). Skład ten jest w istocie holenderską supergrupą, zrzeszającą muzyków-weteranów, znanych z takich formacji, jak Textures (Daniël de Jongh, wokalista; polecam Textures, jeśli nie znacie, świetny band, niestety nieistniejący od bodajże 2017 roku), Menno Gootjes (Focus – 2011-2016, Moon of Sorrow, Threnody, gitarzysta), Henry McIlveen (Threnody, gitara basowa) i Martijn Spierenburg (Within Temptation, instrumenty klawiszowe i programowanie). Zaskoczenie czy totalny brak?
Martyna
Linki:
Strona Black Nazareth (tak, można kupić ten gin): https://blacknazareth.com/
FB: https://www.facebook.com/blacknazarethofficial/
IG: https://www.instagram.com/blacknazarethofficial/
YT: https://www.youtube.com/c/BlackNazareth
Spotify: https://open.spotify.com/artist/1vVfWIpWbeqKdZf0TAcw0t
:Bolverk: – „Uaar”[1]
(Disclaimer: Mam wrażenie, że ten tekst czerpie garściami z formy rozprawki. Powodowane jest to prawdopodobnie spójnością tego albumu, który odbieram jako nierozłączną całość — i tak też zostanie opisany. Enjoy.)
:Bolverk:, grafika dzięki uprzejmości zespołu
Zwykle mam obiekcje do gatunków, w których wokale opierają się wyłącznie na growlu (choć nie wiem, czy w większości przypadków można to nazwać growlem, czy raczej przeciętnym i niezrozumiałym krzyczeniem do mikrofonu, powodującym w słuchaczu wysokie poczucie dyskomfortu z powodów innych niż pierwotnie zamierzone). Powoduje to dość monotonny odbiór, przez co trzeba zwracać baczną uwagę na każdą produkowaną przez wokalist(k)ę nutę. Mój mózg przy wspomnianych nawiasem kwiatkach wokal w pewnym momencie wręcz odfiltrowuje — skoro nie rozumiem tekstu, a krzyczany nie wnosi żadnej melodyki, to poza wrażeniem względnej ciężkości jest właściwie zbędny (można tu polemizować, czy aby na pewno chodzi o ciężkość muzyki, czy też o ciężkość wydobycia tychże dźwięków z trzewi wokalisty/tki), jest właściwie zbędny. Tutaj mamy zaskoczenie nr 1: wokale trzymają się naprawdę dobrze technicznie, teksty są zrozumiałe — pod warunkiem odsłuchiwania przy pomocy sprzętu o szerokim zakresie częstotliwości i zwyczajnie dobrej jakości. Przeciętne słuchawki wymiękną przy takim zagęszczeniu dźwięku i zrobi wam się z tego albumu wiertarkowe wirowanie.
Kolejnym zarzutem względem większości muzyki opiewanej jako black i/lub (częściowo) extreme metal jest zasadnicza monotonia tematyczno-emocjonalna. Religijne, mitologiczne klimaty (symbolika oczywiście czerpana z odległych krain, najlepiej w stronę cywilizacji nordyckich) są super cool, ale czerpanie inspiracji z szeroko pojętej przeszłości lub twórczości innych artystów w znaczeniu pewnej ramy pojęciowo-symbolicznej ma niestety to do siebie, że szybko wyczerpuje ów zakres i zwyczajnie się przejada. :Bolverk: również czerpie z tej tematyki — nazwa zespołu to wielokrotnie wykorzystywane w popkulturze (chociażby Devil May Cry) wcielenie/przebranie Odyna (jest to różnie określane w zależności od źródła — tak, sprawdzałam), które przyjął, by móc incognito śmigać między ludźmi. Oznacza „czyniciela zła” (sformułowanie tłumaczenia inspirowane bardzo śmiesznym i głupim filmem o prehistorycznych plemionach) i idealnie pasuje do ich muzycznego materiału. Plus za szerzenie swojej kultury, minus za brak oryginalności. Nie oznacza to, że w ogóle brak na tym polu kreatywności, lecz jak dla mnie jest on niewystarczający.
Muzycznie sami świetnie się opisali, twierdząc, że chcą osiągnąć „melodyjność Solstafira z jednej i brutalność Marduka z drugiej strony”. Choć nie dzieliłabym tego na strony, a bardziej strofy — ich muzykę charakteryzuje właściwe tym bardziej emocjonalnym podgatunkom black metalu (chociaż to zabieg stosowany często i w metalcore’ach) przeplatające się fragmenty przypominające tempem karabin maszynowy oraz melodyjne, względnie spokojniejsze. Należy zauważyć, iż muzycznie są jednak o wiele bardziej oryginalni niż wskazywałaby na to tematyka, szczególnie wnosząc po tych bardziej melodyjnych fragmentach typuje kierunki wpływów takie, jak klasyczny, czerpiący nawet nieco z barokowej klasyki heavy metal (Iron Maiden), czy też idący w stronę szybszych brzmień (Motörhead). Niemniej wyraźne są też przewijające się przez cale wydawnictwo elementy progresywne, za co ode mnie gigantyczny plus — ogarniecie skoków tempa przy takich tempach dla większości śmiertelników stanowi nie lada wyzwanie. „Bride of Christ”, czyli mój faworyt z albumu, szczególnie wyróżnia się jako jeden z (początkowo) spokojniejszych utworów, przywodząc trochę na myśl stare, rockowe bandy. Zwróćcie szczególną uwagę na linię basu!
Okładka płyty „Uaar” – dzięki uprzejmości zespołu
Kontynuując wątek instrumentalny, przekierujmy uwagę na partnerkę basu w sekcji rytmicznej — perkusję. :Bolverk: prezentuje wysoki poziom muzycznego rzemiosła, udowadniając to zarówno w tempach szybkich, jak i wolnych, ale przede wszystkim małymi rytmicznymi fikołkami, w których — jak zawsze — bębny i bas stanowią podstawę, element referencyjno-korygujący dla reszty. Sekcja rytmiczna, postrzegana jako swoisty odnośnik, jest zatem niezbędna do prawidłowego przeprowadzenia tych operacji. Podoba mi się też użycie talerzy, które dopełniają całości, zamiast ją zagłuszać, jak to się (niestety) często zdarza. Ta świetna równowaga między instrumentaliami sprawia, że :Bolverk: zdecydowanie zasługują w tej materii na szczególną pochwałę. Kolejna leci w stronę partii gitarowych, szczególnie tych nieakordowych, szczególnie w „Time for Chaos” o wysokim poziomie finezji i powinowactwie do poziomu skomplikowania niektórych utworów klasycznych kompozytorów.
Podsumowując, „Death to the Whore” przeraziło mnie nie na żarty — spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Całe szczęście, że zignorowałam pierwsze wrażenie i dałam temu albumowi szansę — choćby dlatego, że jest naprawdę dobry technicznie. Jeśli więc przepadasz za szybkim, dość agresywnym, miejscami melodyjnym graniem o wyraźnym nordyckim podtekście — :Bolverk: jest dla ciebie. Jeśli jednak (jesteś mną i) od słuchanego materiału wymagasz spełnienia przynajmniej jednego z dwóch postulatów — znacznej oryginalności całości (z tekstem włącznie) lub melodyjności tak urokliwej, że chodzą stopki, główki i różne takie — możesz jak najbardziej przesłuchać „Uaar” w celach turystyczno-krajoznawczych albo w celu docenienia dobrego rzemieślnictwa muzycznego, ale nie spodziewaj się w efekcie fajerwerków.
Martyna
Linki:
https://www.facebook.com/BolverkBandNorway/
https://open.spotify.com/artist/5jjg5W9qe2O4HbInBxiPnM
[1] Tytuł albumu oznacza „zły rok” w staronorweskim. Data wydania: 27.05.2022; Wormholedeath.
Blind Salvation „Eyes of Nebulas”
W przypadku Blind Salvation zaistniała dość ciekawa sytuacja. Mianowicie, zanim przystąpiłem do pisania recenzji debiutanckiego albumu zespołu, zatytułowanego „Eyes of Nebulas”, miałem okazję przekonać się, jak szczecińscy muzycy prezentują się na żywo. Moje wrażenia z koncertu możecie przeczytać w relacji pod tym linkiem…
…a tymczasem ja mogę skoncentrować się w pełni na tym, co zespół oferuje studyjnie. Powiadają, że najlepszą możliwą wizytówką zespołu jest właśnie występ na żywo – pokierowany tym, co usłyszałem i zobaczyłem na tamtym koncercie, zabrałem się za „Eyes of Nebulas”.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że moje wrażenia dość mocno się od siebie różniły. Natomiast mogę spokojnie powiedzieć, że w wersji studyjnej zespół nic nie traci. Jego debiut to materiał po brzegi wypełniony soczystym, wymagającym death metalem, stanowiącym swego rodzaju popis możliwości muzyków. Przypuszczam, że pojęcia „siermięga” czy też „toporność” są zespołowi całkiem obce, gdyż na albumie nie znajdzie się nawet śladowych ilości tychże. Dźwięki uderzające w nas po zakończeniu początkowego intra stworzone zostały w myśl słów „Byleby jak najszybciej i jak najbrutalniej”.
Czy to oznacza, że zespół po prostu gra przed siebie na złamanie karku, nie bacząc na to, czy ich twórczość zostanie obdarzona jakimikolwiek treściami? Skądże. Owszem, choć całość trwa niecałe pięćdziesiąt minut (a to i tak jest całkiem sporo, patrząc na obecne standardy), to jej zawartością dałoby się zapełnić materiał znacznie dłuższy, niemniej nie zlewa się to wszystko w miałką papkę bez jakiegokolwiek wyrazu (między innymi także dzięki wyraźnie podkreślonym przerwom między kompozycjami, inaczej byłoby już nieco trudniej). A trzeba przyznać, że granica była cienka – tak więc albumem powinni być usatysfakcjonowani także ci, którzy liczą na coś więcej niż wyjątkowo szybką, agresywną nawalankę.
Pod tym względem najbardziej ratują album melodie. Tak, to słowo nie znalazło się tutaj przypadkowo. Album zaskakuje ilością melodii, czyniących go jeszcze bardziej rozmaitym. Wystarczy posłuchać riffów w „Logical Translation”, czy też w „The Illusion of God”, taki „Ineffective Prayer” również nie odstaje. Melodie jednocześnie nie odciążają albumu, ale za to zmuszają odbiorcę do wytężenia słuchu, skupienia się i nadążenia za tym, co właśnie atakuje jego narządy słuchowe. A nadążyć momentami jest ciężko. Rzeczywiście, jest w tym też nieco grania technicznego – nie mechanicznego; rzemieślniczego, ale za to z duszą.
https://www.youtube.com/watch?v=dMFR3t2PIp4
Ciekawie wygląda sprawa z solówkami, gdyż na cały materiał jest ich właściwie niewiele, i stanowią raczej tło, dekorację. Z jednym wyjątkiem, wieńczącym utwór „Mycelium of Conciousness”. Tam solo to płynne przejście z siarczystego death metalu w piękną, przestrzenną pustkę dźwiękową – i dzięki temu końcówka „Mycelium of Conciousness” to mój ulubiony fragment całego albumu. Podobny patent zespół zastosował na samym końcu płyty (utwór tytułowy), i lepiej jej chyba skończyć nie mógł. Wracając: cóż, z jednej strony brak większej liczby solówek może być pewnym zaskoczeniem, przynajmniej w kontekście ogólnej twórczości zespołu. Z drugiej strony, nie są one czymś, bez czego album byłby niekompletny, i w obecnej ilości starczają całkowicie.
https://www.youtube.com/watch?v=pw_Tr-pAI4c
Jakby tego wszystkiego było mało, wisienkę na torcie stanowi brzmienie. Nie korzystam ze sprzętu klasy premium, a i tak teoretycznie byłbym w stanie wyłapać dosłownie każdy, pojedynczy dźwięk wypełniający debiut zespołu. Perkusja momentami zdaje się wręcz nieco przysłaniać resztę, ostre niczym skalpel riffy tną wszystko, co stanie im na drodze, a rzężący w tle klang basu tworzy istną ścianę dźwięku. Zauważyłem, że ostatnio tak sterylne i krystalicznie czyste brzmienia stają się coraz popularniejsze. Jak już niejednokrotnie wspominałem, z reguły mi one nie przeszkadzają, choć w przypadku Blind Salvation było już dość blisko przesytu.
W zasadzie jedynym elementem albumu, który nie wykazuje się większym urozmaiceniem, jest wokal. Wokal oczywiście odpowiednio brutalny i głęboki, tak jak można się było spodziewać po death metalowym growlu. Paweł „Mazak” Mazur swoim rykiem spełnia wszystkie podstawowe wytyczne gatunku, nie męcząc przy tym i słuchacza, i zapewne też siebie – nie słychać w jego partiach wymuszania, czy też szczególnej nienaturalności (co w kontekście takiej muzyki pewnie brzmi abstrakcyjnie). Mnie osobiście raczej ni ziębi, ni grzeje, ale jednocześnie nie mam się do czego przyczepić.
„Eyes of Nebulas” to album w praktyce kosmiczny, tak jak sugerować może jego oprawa graficzna. Blind Salvation osiągnęli ten efekt bez żadnych industrialnych udziwnień czy też innych elektronicznych rozwiązań. Podejście klasyczne, może i nawet nieco konserwatywne, ale mimo wszystko nie można odmówić debiutowi grupy współczesności. Współczesności bardzo agresywnej i szaleńczej. A jeśli komuś mało brutalności w tych dźwiękach, to niech się wybierze na koncert Blind Salvation, gdzie zostanie już całkiem sponiewierany – najpewniej po prostu nie będzie już czego zbierać.
Barlinecki Meloman