Zdarza mi się trafiać na zespoły, które ponad występowanie na żywo stawiają pracę w studiu, utwór po utworze – konsekwencją takiego stanu rzeczy jest szerszy zakres możliwości tworzenia nowych utworów, bez żadnych ramowych czy stylistycznych (opartych na luźnej łatce, którą przypina się chyba każdemu istniejącemu zespołowi) ograniczeń, a także potencjalne poszerzenie faktycznej ilości osób, które będą pracować przy utworach. Jedną z takich grup jest projekt Nihili (od łacińskiego „unieważnić” – zresztą słuchając albumu łatwo się przekonać, że muzycy zwyczajnie łacinę lubią), którego to debiutancki album „Confiteor” przyszło mi zrecenzować. Materiał swoją premierę miał jeszcze w zeszłym roku – ale jako że fizycznego wydania doczekał się on dopiero w marcu bieżącego roku, trafiła się dobra okazja by co niektórzy mogli sobie ów materiał przypomnieć. Dla mnie jest to z kolei pierwszy kontakt z Nihili – czas więc podzielić się moimi wrażeniami z czytelnikami.
Początki Nihili sięgają października 2020 roku. Prace nad „Confiteor” trwały aż do maja 2023 roku, i w pewnym sensie na płycie słychać ten poświęcony mu dosyć spory kawałek czasu. W tym miejscu zazwyczaj rzucam jakieś luźne określenie ogólnego brzmienia albumu, ale dziś chyba sobie odpuszczę. Wspomogę się tylko słowami zespołu: on sam określa swoją twórczość jako „dark doom poethry metal”, a jednocześnie podkreśla jego sporą rozpiętość stylistyczną. I faktycznie, to kolejny już krążek w ostatnim czasie przeze mnie opisywany, który ewidentnie unika zaszufladkowania. Wynika to z wielu czynników, ale nie bez znaczenia jest również fakt, że to album koncepcyjny, utrzymany w klimacie poezji śpiewanej. Tematyka? Równia pochyła, po której zsuwa się człowiek w pogoni za zaspokajaniem własnych zachcianek… z tym że gdzieś po drodze pojawia się szansa na zbawienie. A czy to na pewno jest takie łatwe do osiągnięcia?
Sam album to trzynaście utworów, w tym także intro zatytułowane „Mrok”, a wspomniana wcześniej historia rozłożona została na jedenastu z nich. Muzyka wyraźnie zostawia miejsce lirykom, przekazywanym w różny sposób – od szeptów, przez czysty śpiew, aż do okazjonalnie pojawiających się growli. Instrumenty pełnią rolę podkładu w pełnym tego słowa znaczeniu, co mocno ingeruje w i tak już z lekka pogmatwany charakter „Confiteor”. Ciężko tu doszukiwać się wymyślnych urozmaiceń, a mimo to ułożenie sobie w pamięci całego materiału także do łatwych może nie należeć. Czy z poszczególnych kompozycji wypływa ponury nastrój? Owszem. Czy bije z nich agresywny ciężar? W żadnym wypadku. To muzyka raczej przystępna, choć ocenianie jej przez pryzmat całości zdaje się być całkowicie pozbawione sensu. Wynika to chociażby ze specyficznej produkcji, która niestety stanowi pewien mankament albumu – poszczególne kompozycje zdają się od siebie różnić głośnością gitar, brzmieniem perkusji, być może żywej, być może nie (które raz jest „głuche”, jak w „Nephilim”, a raz elegancko wyraziste i intensywne), a także samym natężeniem – tak jak to jest w przypadku zamykającej album „Światłości”, z niesamowicie wręcz wyeksponowanym basem, niepodobnym do któregokolwiek wziętego z poprzednich utworów. Faktycznie, album miksowały różne osoby, więc może stąd się wzięły te rozbieżności… Skutkuje to nierównością kompozycji, która nieco utrudnia odbiór, natomiast jest to jedyna rzecz, którą mam temu albumowi do zarzucenia.
Cała reszta prezentuje się już zdecydowanie lepiej. Zacząć chciałbym od rzeczy absolutnie podstawowej jeśli chodzi o albumy koncepcyjne, czyli od umiejętności budowania nastroju oraz motywowania odbiorcy, by rzeczywiście opowiadaną historię chłonął i odkrywał. Rzeczywiście, z tym Nihili radzi sobie przyzwoicie. Całość ma ten swój odgórnie określony klimat, nacechowany melancholią, a także – jeśli spojrzeć z odpowiedniej perspektywy – realizmem posępnego żywota człowieka. Najlepiej jest traktować debiut Nihili jak zbiór opowiadań, któremu w tle przygrywa muzyka mająca na celu wzmocnić chłonięte przez odbiorcę emocje. Nie chodzi mi tu o minimalizowanie znaczenia instrumentów, absolutnie – niemniej nie pamiętam, kiedy ostatnio w taki sposób patrzyłem na jakiekolwiek nagrania. A to już coś. Z tego też względu momentów szczególnie zapadających w pamięć jest tu raczej niewiele – taki charakter. Gitary pracują jak należy, ale żadna ścieżka nie wybija się znacząco ponad normę. Symboliczne akcenty, takie jak klawisze czy też sample (znalazło się miejsce i dla krakających wron w „Ciszy”) – miły dodatek. Wyróżnić się mogą skrzypce w „Numinosum”, a to zasługa jednego z gości, których tu można usłyszeć całkiem sporo. I przy gościach się jeszcze zatrzymam.
Zdecydowanie większą rolę pełnią ci, którzy na płycie mieli okazję zaśpiewać. Zresztą, rozmaitych głosów jest tu mnóstwo: odpowiadający za główny wokal Marcin „Kira” Petruk na brak towarzystwa zdecydowanie narzekać nie może – ze składu wspierają go wokalnie instrumentalista Piotr „Ramzes” Przebiorowski, oraz, w „Dies Irae”, gitarzysta Mikołaj „Thamnos” Krzaczek, ale to dopiero początek. Z dodatkowych, gościnnych głosów, usłyszeć możemy kolejno: Magdalenę Ołyniuk z Energy Girls („Nephilim”), Dominikę „LiLith” Kamińską z Damnation Of Gods („Purgatorium”), oraz niewymienioną w książeczce Anię Sobczak-Choinę z grupy TRAP („Przykazanie”). Pod tym względem jest więc zdecydowanie różnorodnie, ale i zwyczajnie ciekawie.
W porządku, nie do końca pasują mi efekty nałożone na wokal w kompozycji „Pandem(ON)ia”, ale to akurat szczegół. Podoba mi się za to ekspresja wokalna Kiry, niby oparta przede wszystkim na zduszonym, ale wyrywającym się szepcie, lecz momentami przechodząca w formę bliską przytłumionego growlu. Nie jest to powszechny zabieg (a już na pewno nie stosuje się go w takim natężeniu), nie wszędzie też pasuje, ale tu się akurat sprawdził. Refren w „Dies Irae” to ciekawy „skok w bok”, który w sumie mógłby być praktykowany i w dalszej części albumu. Goście także zostawili po sobie wyraźny ślad, uatrakcyjniając całość, ale zdecydowanie błyszczy tutaj jednak „Purgatorium”. Kto śledzi moje prywatne wpisy, ten wie, że od trzech lat jestem wiernym fanem Damnation Of Gods – uwielbiam nie tylko ich mroczną, poniewierającą muzykę, ale również właśnie wokal. Na płycie Nihili powstał znakomicie uzupełniający się damsko-męski duet, angażujący i zapadający w pamięci zdecydowanie bardziej niż reszta. To mój faworyt, bez żadnych wątpliwości.
Nihili & LiLith – „Purgatorium”
Być może to kolokwialne określenie, ale „Confiteor” jest albumem bardziej wokalnym niż muzycznym, przynajmniej w kontekście tego, co odznacza się wyraźniej. Dla odmiany nie poświęciłem aż tyle uwagi warstwie instrumentalnej, ale nikt na minus chyba na tym nie wyszedł. Nihili to ciekawy projekt, choć przyznać trzeba że również nietypowy. Ale czasem warto przyjąć nieco inną perspektywę, troszkę się otworzyć i poznać odmienne horyzonty. Parę drobnych chochlików się ukryło, ale nie zniekształca to mojego pozytywnego odbioru. Wiem, że trwają prace nad nowym albumem – mam tylko nadzieję, że zespół nie zamierza rezygnować z zapraszania gości, gdyż – jak wspomniałem na początku – projekty typowo studyjne są otwarte na personalne urozmaicenia. I Nihili zdaje się to potwierdzać.
Łukasz (Barliniak) dla Radia ElitaCafe/R.E.C/
Połowa składu Nihili: Kira (z lewej) oraz Ramzes. Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony zespołu na Facebooku.
Nadihr – „Orion Arm”
Nadihr, fotografia pochodzi z Bandcampa zespołu (linki poniżej)
Wyobraź sobie, że budzisz się, nocą, w przepastnym lesie. Usiłując spędzić resztki snu z powiek, przecierasz je i rozglądasz się wokół. Ponad wysokimi koronami drzew majaczą światła, kolorowe niczym polarna zorza, gdzieś w oddali (a może coraz bliżej…?) słyszysz wilcze skowyty. Twoim jedynym jasnym drogowskazem jest księżyc. Uważnie stawiając kroki, starasz się odnaleźć swoją ścieżkę. Gałęzie raz po raz pękają ci pod stopami, generując ciągle nową dozę niepokoju. Brniesz jednak niestrudzenie dalej, kierując się w stronę księżyca i kolorowych świateł. Wtem, do twoich uszu dopływa skądś muzyka…
Orion Arm to debiutancki longplay zespołu Nadihr i jest to z pewnością debiut wybitny. Rozbudowane, odważne, dyskutujące (z samymi sobą; z słuchaczem też, choć retorycznie) kompozycje, różnorodność, jakiej brakuje nawet niektórym gigantom muzycznego tetrisa. Wisienką na torcie są umiejętności prezentowane przez muzyków i jakość nagrania, pozwalające na pełną immersję w stworzonym przez Nadihr świecie, wykorzystując w tym celu wyłącznie słuchawki (tylko dobre!).
Pierwszy utwór, Crossing Roads, jest – z braku dobrego polskiego odpowiednika – haunting. Lżejsze wstawki robią piękny kontrast, wybijają się nawzajem z tymi mocniejszymi/bardziej melancholijnymi partiami, przejścia między nimi nie są brutalnie odcięte, lecz stapiają się w bardzo charakterystyczną całość. Zabawy rytmem, stylem, tonacją. Świetny wybór na pierwszą pozycję. Słychać dojrzałość tego numeru, dbałość o każdy szczegół. Każdy instrument ma coś do powiedzenia, każdy jest swoistym indywiduum. Ich ścieżki stanowią linie niekiedy biegnące równoległe, a niekiedy splatające się, by za chwilę znów pierzchnąć w przeciwnych kierunkach.
Kołyszące, hipnotyczne początki Passerby chwytają za duszę, by zmienić się w twór ciężki niczym walec rozjeżdżający leśne wróżki. Jest przestrzeń, jest moc, są wokale niczym CHVE z Amenry. Szkoda, że trwa niespełna trzy i pół minuty (tylko), ale płynnie przechodzi w In Ictu Oculi (czyżby dyptyk?). Można wręcz przegapić ten moment!
In Ictu Oculi oznacza po łacinie W mgnieniu oka. Istnieje obraz o tym samym tytule hiszpańskiego artysty barokowego Juana de Valdés Leala i sądzę, że jest idealny do kontemplacji podczas słuchania tego utworu, jeśli ktoś lubi łączyć doznania estetyczne płynące z rożnych dziedzin sztuki.
W Reason znajdziecie Toolowe rytmy, perkusja tutaj to majstersztyk, całość (szczególnie wstęp) przypomina mi japońskie Dir En Grey (z późniejszych albumów) – łączy ich właściwość ścisłego wypełniania dźwiękiem przestrzeni, unikając jednocześnie efektu przytłoczenia i duszności kompozycji. Widzę analogię również pod względem przeplatających się ze sobą, choć w pełni zindywidualizowanych osobowości muzycznych.
Cover albumu „Orion Arm”, autorstwa Kitowcze, zaczerpnięty z Bandcampa Nadihr
Nightfall – order z ziemniaka ode mnie za użycie elektroniki. Cudownie klimatyczny wstęp. Ten długi, szorstki jak tarka do sera scream – wow. A to w kontraście do bardzo melodyjnych, pięknie zarezonowanych dźwięków z rejestru piersiowego wydobywa z siebie Pan wokalista. Gitary nie ustępują tutaj ani na krok, bez problemu dorównując wokalom. Skupienie pada co prawda na wspomniane partie, lecz sekcja rytmiczna nadaje całości większej głębi i dynamiki. Każdy instrument ma swoje momenty, jednocześnie nie wchodząc w konflikt z innymi – jeśli już, to ściśle kontrolowany.
Daybreak pulsuje wręcz namacalnie. Znów mistrzowsko zastosowana elektronika, wydobywająca z dźwięków właściwości otulające słuchacza niczym błona wypełniona ciepłym płynem (moje skojarzenia biegną w stronę komór deprywacji sensorycznej).
Māyā – riff na początku przypomina mi linę basu w Sandy Time od Luna Sea i oba utwory łączy znaczna doza tajemniczości i braku pośpiechu, lecz pod wszelkimi innymi względami są mocno różne i rozwijają się w odmiennych kierunkach.
Podsumowanie wersja TL;DR: Toolowe rytmy w spiralę Fibonacciego, trochę rytualnie jak u Amenry, trochę OM, trochę przyspieszony YOB, trochę The Human Abstract, blackowe zagrywki, melancholia ze światełkiem w tunelu, miejscami bujające rytmy, miejscami to nawet fragmenty kojarzące się z Upiorem w Operze, a solówek nie powstydziliby się nawet sam Bach (choć prawdopodobnie wybrałby klawikord zamiast gitary) czy Yngwie Malmsteen. Filozoficznie.
Podsumowanie tradycyjne: Ten album jest dla mnie ufizycznieniem (tudzież umuzycznienem) powiedzenia “apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Skutecznie wymyka się gatunkowym szufladkom, a zamykanie go tam uważam za o tyle trudne, co krzywdzące, bo niezależnie od precyzji dopasowania zostaje spora reszta. Orion Arm posiada swoistą grawitację o sile zbliżonej do tej charakteryzującej czarne dziury. W odróżnieniu od nich jednak nie wchłania całej materii wokół, a oddaje poświęconą przez słuchacza uwagę w postaci unikatowego doświadczenia muzycznego. Dodatkowo jest jak nieco wstydliwa cebula lub takiż ogr – ma mnóstwo warstw, które powoli odsłania w miarę umacniania relacji z odbiorcą. Warto przesłuchać go kilka razy, by móc wyłapać wszystkie zawarte w nim detale. Uległam wrażeniu, że wokal jest tutaj traktowany raczej współrzędnie niż nadrzędnie, przez co z jednej strony fantastycznie stapia się z całością, z drugiej zaś niekiedy trudno wyłapać tekst. Podczas słuchania miałam ochotę zmierzyć częstotliwość fal mózgowych – założę się, że są podobne do tych emitowanych podczas medytacji. Idealny dla wymagających słuchaczy, których nudzi monotonia i brak oryginalności. 11/10.
https://www.facebook.com/nadihrband/
https://www.youtube.com/channel/UCehzYdQnPZKvtEz1zgj3xUQ
https://www.instagram.com/nadihrproject/
Martyna