1965 – “Panther

1965, zdjęcie z oficjalnego FB zespołu (link do profilu poniżej)

Nie będę kryła ekscytacji towarzyszącej odsłuchiwaniu drugiego wydawnictwa 1965. Po tym, co napisałam o nich w felietonie, nie miałoby to absolutnie żadnego sensu. Oczekiwania były więc mocno wygórowane, ale album sprostał im bez problemu, ba, z nawiązką. Warszawskie trio, czerpiąc ze wszystkich znanych sobie środków i inspiracji, sprawia, że życie na jakąś godzinkę staje się podrożą po intergalaktycznej przestrzeni w towarzystwie świetnych riffów, melodyjnych wokali z okazjonalnym pazurem (tudzież chrypką, choć mam niesamowitą awersję do tego słowa w kontekście muzycznym), fantastycznej linii basu i naprawdę dobrych perkusjonaliów, z idealnie wyważoną dozą space/stonerowej domieszki. Idealny do potańczenia na koncercie, nudnej podroży, sprzątania, grania solówek na powietrznej gitarze pod prysznicem, nie wspominając już o zdecydowanej poprawie nastroju w obliczu pewnych wydarzeń z ostatniego czasu.

Być może to mój ogromny (zapewne) subiektywizm, ale przesłuchując zawarte w wydawnictwie utwory, przyszło mi na myśl, że ten album to istna wylęgarnia hitów. Są takie „pod nóżkę”, gdzie łatwo włączyć się w śpiewanie refrenu (All My Heroes Are Dead), są klasycznie rockowe z nutką space’a, grunge’u (albo jeszcze lepiej – obu!), takie, że chce się, mimo zimy, otworzyć garaż, wyjechać pięknym, vintage’owym kabrioletem i zafundować mu kąpiel w bikini/szortach (np. Mega City, Make Some Noise). Są też bardziej refleksyjne (Stars & Gutter), ale i takie, które zrobią z ciebie superbohatera (Anything We Want). Na jakieś pięć minut, ale zawsze coś, nie?

So Many Times robi taki klimat, jakby słuchać supergrupy potomków Pearl Jamu i Alice in Chains. Potomków, bo, powiedzmy sobie szczerze, grunge opierał się na przekazie emocjonalnym, nie nadmiernie wysublimowanych technikaliach. Jest naprawdę dobra solówka o odpowiednim poziomie zagmatwania, jest ślizganie się wokalem po okolicznych dźwiękach na sylabach (czysto!) i harmoniczne chórki. Bas, który słychać nie tylko tu, ale na całości płyty, jest technicznie i muzycznie fantastyczny. Perkusja dobrze wyważona, nienarzucająca się zbytnio, ale robiąca kawał dobrej roboty. Miło słyszeć instrumentalne dialogi na takim poziomie.

Tytułowa Panther jest cudownie figlarna, ale w zadziorny sposób (inspiracje Różową Panterą?), szczególnie jeśli chodzi o tekst. Muzycznie wręcz popisowa, linia basu tutaj to mistrzostwo rock’n’rolowego świata… Aż szkoda słów, wrzućcie sobie ten kawałek w playlistę!

Escape Pod chyba najbardziej odbiega w kierunku space rocka. Psychodeliczne drony na wstępie, hipnotyczna warstwa muzyczna, sporo fuzzu, trudne technicznie wokale (trust me), świetnie zagrana perkusja. Nie wiem, czy wiecie, ale wolny rytm dużo trudniej utrzymać tak, żeby się zgadzał z metronomem, poza tym widać wszelkie potencjalne niedociągnięcia. Tutaj ich nie usłyszycie.

Okładka albumu projektu Krzysztofa Lesińskiego, otrzymana dzięki uprzejmości zespołu

Ich muzyka jest na tyle klasyczna, by przyciągnąć rzesze tłumów i na tyle oryginalna, żeby te tłumy zatrzymać. Na długi, długi czas. Po jednym przesłuchaniu całości złapałam się na nuceniu fragmentów w rozmaitych okolicznościach. Czuć tu świeżość i oryginalność, budowaną na kanwie starych klasyków (szczególnie przyszli mi do głowy szczególnie Led Zeppelin, Black Sabbath, wielka czwórka). Space-rockowe zagrywki przypominają mi trochę rodzimego Dopelorda czy Weedpeckera (plus podwójne espresso;)). Nie zdziwię się, jeśli zobaczę ich kiedyś w line-upie pewnego pleszewskiego festiwalu. Porównując najnowsze wydawnictwo z poprzednim, pierwszym albumem „High Time”, widoczny jest bardzo obiecujący kierunek rozwoju twórczości 1965. Jakie to szczęście, że mieszkamy w jednym mieście!

Linki:

https://www.facebook.com/1965official

https://1965official.bandcamp.com/releases?fbclid=IwAR1md8-nSqpoMTntBetyBbe1NwralQE8wB1MLGPOUS0DibEPzmjCe9q6pps

Martyna