Maddie Rock Squad – Zew
Im więcej człowiek słucha, im częściej odkrywa nowe rzeczy i nowych artystów, tym bardziej utrwala mu się w głowie pewien szablon. Szablon ten, swoisty wzór, daje o sobie znać zwłaszcza wtedy, gdy ów człowiek ma do czynienia z podmiotem, który zdaje się sam z siebie podkreślać, do jakiej kategorii należy. Brzmi jak przypinanie łatek? Niezupełnie. W przypadku niektórych zespołów po prostu nie ma miejsca na zaskoczenia – zazwyczaj to albo ich wizerunek, albo ich nazwa zdradzają szczegóły dotyczące tworzonej przez nie muzyki. Tak właśnie jest w przypadku zespołu (a może raczej projektu) o nazwie Maddie Rock Squad, który nie tak dawno temu, z pewnym wsparciem słuchaczy, wydał swój debiutancki album, zatytułowany „Zew” – na portalu wspieram.to utworzona została zbiórka, której celem było właśnie wydanie tej płyty. Jak widać, cel został osiągnięty. Ciekawi efektów? Zapraszam do lektury.
Za Maddie Rock Squad stoi wokalistka Magdalena „Maddie” Nowak. Wraz z kilkoma dodatkowymi muzykami postanowiła ona tworzyć rocka obficie wykorzystującego standardy muzyki popularnej. Być może posiadam jakieś nieobjawione dotąd zdolności przewidujące, gdyż chyba nigdy wcześniej nie udało mi się z taką dokładnością przewidzieć, jakie dźwięki kryją się na tym kolorowym krążku. Możliwe że i Wam uda się to bez większych problemów (pamiętacie, co pisałem o szablonie?) – jedenaście wypełniających album utworów w sposób totalnie nieskrępowany odkrywa postać współczesnego, niezmąconego niczym nadprogramowym rocka nastawionego na odbiór masowy, ale pamiętającego o swoich korzeniach. Na próżno szukać tu czegoś, co miałoby jakkolwiek zakłócić bądź utrudnić odbiór. Chyba że jest się zwolennikiem tezy uznającej w muzyce rockowej wyłącznie ciężar i inne tego typu cechy – wówczas zaczynają się schody.
Rock sam w sobie ma wiele postaci, i jak się tak głębiej zastanowić, to nigdy nie przekreślał on szeroko rozumianej komercji. Dziś słowo „komercja” naznaczone jest wyraźnie negatywnym wydźwiękiem, a przecież nie tak daleko pada jabłko od jabłoni. „Zew” sprawia wrażenie jakby wszelkimi dostępnymi metodami próbował przywrócić komercji dobre imię – mimo że sam zapewne jej częścią nie zostanie. Maddie Rock Squad stara się jak najdalej uciec od wszystkiego co ciężkie, brudne, kojarzone z burzliwą historią dawnego rocka. Tu ma być lekko i przyjemnie – a to oznacza że zespół nie stronił od mniej lub bardziej ckliwych momentów, czy też regularnego utrzymywania nośnego, radosnego nastroju (co trochę koliduje mi z tematyką utworu „Depresja”). W kontekście standardów znanych zapewne niejednemu „rockmanowi” (cudzysłów w pełni zamierzony, dziś to określenie zdaje się tracić sens) może to brzmieć jak zarzut, w praktyce nie jest jednak tak zerojedynkowo. Zwłaszcza, że – halo – to wciąż jest pełnokrwisty rock…
Maddie Rock Squad – „Kluby Nocą”
…natomiast z tym akurat jego odłamem jest tak, że trudno w nim dawkować tę muzyczną wrażliwość w taki sposób, by nie przedobrzyć. MRS wyszedł z tego obronną ręką, choć momentami było niebezpiecznie blisko przekroczenia granicy. Stylistycznie utwory w większości są do siebie w miarę podobne (z nielicznymi wyjątkami, o których wspomnę później), i opierają się na klasycznych schematach oraz typowym dla nurtu motywie „przebojowość ponad wszystko”. Muzycy mają do dyspozycji wszystko co potrzebne, by móc spokojnie ten motyw realizować – dotyczy to zwłaszcza Magdy, która swojego głosu potrafi używać zarówno subtelnie, jak i wyraziście, w myśl rockowego ducha. Gitary, stanowiące jakże oczywisty trzon, często prowadzą ze sobą dyskusje, współpracują w dwugłosie, nadają kierunek całej reszcie – co w przypadku takiej stylistyki nie jest znowu takie wiadome. Cieszy mnie fakt, że zachowały one klasyczne brzmienie, zachowując rozsądną równowagę zdecydowanie uprzyjemniającą odbiór. Przewagę zespołowi daje także fakt, że nie wpadł on na „genialny” pomysł, by pójść pewnym gatunkowym stereotypem dotyczącym klawiszy. Zapomnijcie o pełnych patosu i wylewającej się zewsząd słodyczy keyboardowych motywach wiodących – są ważniejsze i przede wszystkim znacznie lepsze rzeczy, którymi można udekorować piosenki.
Oczywiście wiadomo, że nie jest to album w jakimkolwiek stopniu niesiony wirtuozerskimi ambicjami – dość powiedzieć, że zachowuje on typowe dla środowiska standardy. Kompozycje podzielić można najwyżej pod względem ilości zawartego w nich banału – na szczęście tutaj MRS również udaje się sprytnie wymykać gatunkowym niebezpieczeństwom, choć grupa nie wyszła z tego całkowicie bez szwanku (średnio udane w moich oczach „Marzenia”). Znajdzie się za to jedna kompozycja, która zdaje się znajdować o krok dalej względem całej reszty. Mowa o numerze „Kluby Nocą”, który pokazuje że nieco dociążające zwolnienie tempa i większe niż zazwyczaj zaakcentowanie hardrockowych wpływów wychodzi zespołowi na dobre. Aż się prosi, by trochę ów utwór rozbudować… Za ciekawostkę może z kolei posłużyć kompozycja „Baby One More Time”, w oryginale autorstwa oczywiście Britney Spears. Taki wybór utworu na cover sprawił, że materiał nie traci na spójności. No i konwencja – charakter oryginału umożliwia mu całkiem przyzwoite brzmienie w bardziej rockowej aranżacji.
W tym miejscu wrócę jeszcze na chwilę do tego, od czego zacząłem: mianowicie do szablonów. Poruszyłem ten temat, gdyż „Zew” to w zasadzie album jakich wiele – po części dlatego, że w tych rejonach stylistycznych rzeczywiście bardzo ciężko z czymś się wyróżnić. Ma on nieco lepszych momentów, nieco słabszych, choć zauważalnie mniej, też się znajdzie. Możliwe, że ze względu na lekki charakter debiut MRS otrzymał ode mnie małą, malutką taryfę ulgową – ale prawda jest taka, że są dni w których rzeczywiście można sięgnąć po coś nieskomplikowanego i przebojowego. Zatem… czemu by tej płytce nie dać szansy?
Łukasz (Barliniak) Radio ElitaCafe /R.E.C/
Morphide – „Anhedonia”
Okładka albumu „Anhedonia” – dzięki uprzejmości zespołu
Zacznijmy edukacyjnie. Za Wikipedią[1], bo w tym przypadku ma rację (potwierdzone info):
„Anhedonia (fr. anhédonie) – brak lub utrata zdolności odczuwania przyjemności (zarówno zmysłowej, cielesnej, jak i emocjonalnej, intelektualnej czy duchowej) i radości. W tym drugim przypadku chodzić może o bardzo zróżnicowane sytuacje takie jak radość wynikająca ze spotkania z bliskimi, wykonywania ulubionych do tej pory czynności czy ogólną radość życia. Jest jednym z kluczowych objawów pomocnych przy diagnozowaniu depresji. Występuje również (jako objaw negatywny) w przypadku schizofrenii oraz niektórych innych zaburzeń psychicznych.
Termin „anhedonia” (fr. anhédonie, z gr. ἀν – i ἡδονή) stworzył badacz Théodule-Armand Ribot, który posłużył się nim w monografii La psychologie des sentiments (1896).”
Chóry anielskie wybrzmiały mi w głowie, kiedy po raz pierwszy dane mi było doświadczyć istnienia tego łotewskiego zespołu (dzięki, Szefie)(nie ma za co. G.). Otóż zbieżność gatunkowa ze wszystkim, co znam i kocham w okolicach core/alt/progmetalu+ — Northlane, TesseracT, Karnivool, co zresztą Morphide sami wymieniają jako swoje muzyczne inspiracje, to jedno. Porywające, zróżnicowane kompozycje, jakie prezentują, to drugie. Ale prawdziwą miazgą jest Pani na wokalu — nie jest to byle jaki female-front. To frontwoman rodem z tego samego kręgu piekła co Tatiana z Jinjer czy Wielebna z rodzimego Obscure Sphinxa, choć w moim odczuciu jej cleany są delikatniejsze, takie bardziej w stylu Amy Lee (np. „Catharsis”).
Eissa, wokalistka Morphide, w akcji — piękne foto wykonane podczas koncertu 7.11.2019 w klubie Jambar, Szczecin autorstwa i dzięki uprzejmości Krzysztof Kaciupa Fotografia. Koncert pod patronatem Radia R.E.C
Te anielskie chóry nie były zabiegiem przypadkowym. Wzmacnia to jeszcze kontrast między partiami melodyjnych wokali vs. technik krzyczanych, dając fantastyczny efekt (Marcus Bridge ze wspomnianego już Northlane robi podobne rzeczy z podobnym wkładem emocjonalnym, zresztą na YT można upolować cover „Carbonized” czy „Xen” wykonane przez Morphide. Tylko uwaga, bo wpadając w ten wir można dobrowolnie i z przyjemnością w nim zatonąć). Wszelkiego typu wokale są tu technicznie wyśmienite — idźcie zobaczyć Eissę, jak śpiewa na żywo i jak niewiele napięć pojawia się w okolicach jej krtani podczas wydobywania szczególnie tych nieludzkich odgłosów. Do tego piękna dykcja („Mayhem” niech świeci tu przykładem) i perfekcyjne częstotliwości dźwięków. No serce na mój miód. Tematyka utworów odpowiednia do przekazu muzycznego i tytułu tego debiutu — jest introspektywnie, obecna rozległa paleta trudnych doświadczeń i emocji, obecne również rozważania egzystencjalne na poletku własnym i społecznym.
Lecimy z warstwą instrumentalną. Profesjonalizm świetnie oddaje poziom kunsztu, ale nie odda wszystkich eksplorowanych zakamarków. Odnajdują się w progresywnych, zawikłanych tempach (szczególnie „Enter The Storm”), groove’wych zagrywkach („Aftermath”, ale należy również do pozostałych kategorii), riffach o ciężarze ołowiu, a także melodyjnych, uderzających wręcz falami o wybrzeża sentymentu, metalcore’owych fragmentach. Partie gitarowe dzięki swej iście kameleońskiej zmienności — brzmiąc niczym tnące drzewa topory (te breakdowny!) z jednej, i pięknie, lirycznie wręcz, z drugiej — przez większość czasu korespondują (znów) mocno z estetyką wymienionych gatunków, ale też nieco ze starymi goth-rockowymi zespołami typu Evanescence, a całość niekiedy przywodzi na myśl nawet klasyków z Deftones. Celuję, że w tym wrażeniu chodzi o ambientowe tło.
Morphide, fotografia z oficjalnego FB zespołu.
Ogólnie rzecz biorąc, słyszę tu poziom światowy (olimpijski) z dużym naciskiem na wpływy australijskie (tu nie powinno być zaskoczeń, jak bowiem powszechnie znanym faktem jest, Australia core’ami stoi, a wpływy TesseracT czy Architects na współczesny australijski metalcore są wręcz legendarne). Jednocześnie, Morphide potrafią nasycić swoje utwory tak potężną dawką przekazywanych emocji, że przeciętny słuchacz z pewnością nie pozostanie wobec nich obojętny (no, chyba że jest psychopatą; mnie z kolei porwali na tyle, że salon stał się idealną przestrzenią dla spontanicznego, jednoosobowego mosha — mocno katartyczne doświadczenie, polecam). W takim przypadku prezentowany standard wykonania, jeżeli takowy istnieje, oczywiście, aż rzuca się w uszy. Jakość nagrania pozwala doskonale usłyszeć zarówno ciężką pracę, którą włożyli w samodoskonalenie muzycy, jak i wszystkie inne smaczki serwowane nam przez muzyczny buldożer zwany Morphide. Przy okazji składam ukłon w stronę speców od miksu i masteringu za gładki odbiór. Rzadkość. W razie, gdyby mój misterny przekaz do tej pory nie zapalił wam tej lampki w głowie: CZEM PRĘDZEJ SIĘ WYBIERAJCIE, TEGO ALBUMU POSŁUCHAJCIE (ach, czynić herezje, piękna rzecz).
FFO: Northlane, Polaris, Architects, Tesseract, Jinjer, Evanescence
Martyna
Linki:
FB: https://www.facebook.com/morphide
IG: https://www.instagram.com/morphide/
Bandcamp: https://morphide.bandcamp.com/
YT: https://www.youtube.com/morphide
Spotify: https://open.spotify.com/artist/5qJg8wCDfasUO8hFVQORfi
Krzysztof Kaciupa Fotografia FB: https://www.facebook.com/krzysztofkaciupafotografia
Krzysztof Kaciupa strona internetowa: https://krzysztofkaciupa.pl/
[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Anhedonia
Memento Mori – DEMO 2019
Widziałem Memento Mori na żywo na początku lipca w trakcie trzeciej edycji nowogardzkiego festiwalu Świniobicie: Świniobicie Crosstown (jeśli jeszcze nie przeczytaliście obszernej relacji z tego wydarzenia, to znajdziecie ją pod tym linkiem: https://radio-elitacafe.pl/nasze-recenzje/s/). Dało mi pewien obraz tego, jak prezentuje się to krakowsko-śląskie trio oraz co ma do zaoferowania. Otrzymałem też wtedy do recenzji płytę zespołu – demo z 2019 roku, które wydania fizycznego, wzbogaconego o dodatkową kompozycję, doczekało się w roku bieżącym. Jest to jak na razie ich jedyne wydawnictwo, a jego głównym zadaniem jest, jak to zwykle w przypadku demówek bywa, po prostu przedstawienie zespołu.
Porównując ze sobą materiał z płyty oraz występ zespołu w Nowogardzie, nasuwa mi się taka oto myśl: niby jest to ten sam zespół, grający te same utwory, ale w rzeczywistości ukazują nam się dwa różne światy. Dlaczego ma miejsce akurat taki stan rzeczy, w zasadzie łatwo się domyślić. Ale na sam początek garść suchych faktów: Memento Mori gra prostą mieszankę rocka i metalu, o nieco punkowym zacięciu. Ich muzyka stanowi wypadkową tych trzech gatunków, jednak bez żadnych zwrotów w stronę odrębnych odłamów oraz podgatunków.
Wynika z tego tyle, że zawarta na płycie muzyka w praktyce raczej nie zaskoczy czymś niespotykanym, bądź nietypowym. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że domyślicie się tych brzmień zanim w ogóle zaczniecie ich słuchać – wystarczy rzut oka na metryczkę. Nie jest to oczywiście złe świadectwo, a samemu zespołowi nie da się mimo wszystko odmówić bycia charakterystycznym. Nie bez znaczenia jest tu sprawne balansowanie pomiędzy sekwencjami, czy też przekuta w dźwięki żywa energia. Nie ma tu udawania. Stylistykę zespołu ostatecznie można podsumować w ten sposób: momentami pojawia się ciężar zbliżający Memento Mori bardziej do metalu, jednak elementem dominującym jest rockowa przebojowość. Z muzyki punkowej najbardziej wybija się wokal – wciąż śpiewany, jednak z bardzo szorstką chrypą i również nieprzekombinowany.
Brzmienie dema jest oczywiście bardzo surowe, ale jednocześnie trzyma całkiem przyzwoity poziom jak na ówczesne możliwości zespołu. Nie bije z niego tandetna taniość, a słuchacz nie ma wrażenia, że materiał nagrano za pomocą dyktafonu w telefonie. Wiadomo, nie udało się zamaskować wszystkich niedoskonałości (szczególnie jeden moment na początku „Mgły” jest zauważalny), ale tu znowu kłania się kwestia autentyczności. Czasem aż się prosi, by bardziej wyeksponować poszczególne instrumenty, czy też, kolokwialnie mówiąc, po prostu dołożyć do pieca. Ale myślę, że na to przyjdzie jeszcze czas. Obecnie zespół znajduje się w nieco innym miejscu, a jego pierwsze demo to już niejako skok w przeszłość.
Pierwotnie materiał ten zawierał trzy kompozycje. Jednak, jak już wspomniałem, ostatecznie pojawił się na nim jeszcze jeden utwór, zapisany z tyłu ledwo zauważalnymi na pierwszy rzut oka literami (to pewnie nie przypadek, skoro utwór ten nosi tytuł właśnie „Mgła”). Udało się zachować w nich wyraźną różnorodność, mimo prostoty znużenie w zasadzie się tu nie pojawia. Przykładowo podkręcające tempo „Lustra” zawierają w sobie najwięcej punkowego ducha, a to dzięki rytmice i prostemu do zapamiętania, lecz bardzo energicznemu riffowi. Wspomniana „Mgła” z kolei to utwór dość rozbudowany, wolniejszy i spokojniejszy względem reszty. Szczególnie podoba mi się perkusyjno-basowe zakończenie utworu, jednocześnie w dobry sposób kończące całe demo. Przedstawione zostało w taki sposób, by odbiorca wiedział że zbliża się koniec, i miał chwilę by po krótce odtworzyć sobie w głowie całość.
Słuchając nagrań zespołu, ciągle miałem z tyłu głowy wspomnienie nowogardzkiego koncertu. Porównania pojawiały się czy tego chciałem czy nie, i w tym miejscu chciałbym jeszcze nadmienić o jednym z nich. Nie będę jednak pisać o kwestiach technicznych. Zamiast tego wspomnę, że w obu sytuacjach muzykom nie brakuje jednej z najważniejszych rzeczy: satysfakcji z grania. Zawsze staram się docenić szczerość, która czasem przechodzi w bezpośredniość. Po co na siłę starać się komuś coś udowadniać? Zespół gra to, co mu pasuje najbardziej, i jak najbardziej, znajdzie to swoich odbiorców. Możliwość dostrzeżenia przyjemności z gry często rzuca inne światło na nasze postrzeganie zespołu oraz jego twórczości, i tak jest też w tym przypadku.
W swojej klasie pierwsze wydawnictwo Memento Mori plasuje się na całkiem dobrej pozycji. Oczywiście ważne jest, by nie oczekiwać nie wiadomo czego – to nie ten target. No i warto pamiętać o tym, że całość nie zawiera nawet dwudziestu minut materiału. Jak na razie wystarczy w zupełności. Zwłaszcza, że zbliża się coś nowego – małą zapowiedzią mogą być chociażby inne utwory, które zespół prezentuje na żywo. Od premiery dema minęło już sporo czasu, więc już czas najwyższy. Podsumowując: jest dobrze, ale coś mi mówi że może być jeszcze dużo lepiej. Obym się nie mylił.
Barlinecki Meloman
MOLESKIN – „Wrednoczas”
Moleskin to kolejny zespół, który, choć bardzo często trafiałem na niego na różnych grupach i stronach internetowych, nie zakorzenił się w mojej świadomości na tyle, bym zdecydował się sprawdzić, co kryje się pod tą dość łatwą do zapamiętania nazwą. To świadome działanie podparte było tym, że zwykle w takich przypadkach okazuje się, że drogi moje oraz zespołu prędzej czy później muszą się skrzyżować. Dlatego też nie poczułem się zaskoczony, gdy otrzymałem do zrecenzowania debiutancki album zespołu, zatytułowany „Wrednoczas”.
Cały materiał tworzy dziewięć kompozycji, które dają w sumie niewiele ponad pół godziny muzyki. W praktyce nie jest to wiele, choć po kilku odsłuchach mogę stwierdzić, że więcej w zasadzie tutaj nie potrzeba. Wynika to z wielu czynników, z których najbardziej zaakcentowany jest styl muzyczny grupy. Gdy po raz pierwszy usłyszałem początkowe dźwięki otwierającego album utworu tytułowego, pomyślałem sobie że to kolejny solidny groove metal, jakich w zasadzie wiele nie tylko w kraju, ale też i na świecie. Niemniej propozycja Moleskin wykracza poza te dość banalne ramy.
W zasadzie najlepiej byłoby określić twórczość Moleskin mianem modern metalu, ale w dalszym ciągu byłoby to zbędne spłycenie. Mamy tu chwytliwe melodie, mamy trochę intensywnego ciężaru, daje się zauważyć także numetalowa bezpośredniość (również od strony wokalnej, gdyż w utworze „Czy tak powinno być?” pojawia się zarapowana zwrotka), gdzieniegdzie dodano nieco sampli i elektroniki… Wokalista Michał Klos także daje się poznać z różnych stron. Wspomniany rap to w zasadzie tylko dodatek, przeważają oczywiście czysty śpiew oraz krzyczane, przechodzące w growl partie. Ot, przyjemny, daleki od rutyny standard.
Wrażenie nowoczesności potęguje również niemalże sterylnie czyste, intensywne brzmienie. Każdy z instrumentów został wyeksponowany w taki sposób, by docierał on bezpośrednio do słuchacza, bez żadnych półśrodków. Gęstość perkusji uderza ze wszystkich stron, gitary nie gubią ciężaru a bas nie zniknął gdzieś w tle. Słuchacz ma czuć ten album prawie że fizycznie. Brzmienie to zarazem kolejny element uzasadniający niewielką długość trwania albumu. Choć osobiście lubię taką niemal przesadnie głęboką czystość, to zdaję sobie sprawę z tego, że po dłuższym czasie może ona zwyczajnie zacząć męczyć i zamiast cieszyć się muzyką, słuchacz zaczyna liczyć, ile jeszcze minut do końca zostało. Jedno jest pewne: Moleskin stawia na konkretne doznania i mi to pasuje.
Pierwsze co odnotowałem, to dużo ciężkich, walcowatych riffów w stylu dawnego Korna, kontrastujących z partiami skręcającymi nieco w stronę psychodeliki („Globalny kryzys zaufania„). Wspomniany na Facebooku zespołu hardcore także daje się zauważyć, przy czym przybiera on tutaj nieco inną formę, głównie ze względu na mieszaną stylistykę grupy. Niejednoznaczny charakter albumu sprawia, że ciężko ulec znudzeniu podczas jego słuchania, w przeciwieństwie do zaangażowania się i wyciągnięcia z albumu to, co najlepsze.
Choć zespół unika monotonii jak może (co nie przychodzi mu z jakimś szczególnie wielkim trudem), to w dalszym ciągu łatwo jest przewidzieć, czego można się po nim spodziewać, oraz co w istocie usłyszymy na albumie. Grupa odbiorców „Wrednoczasu” jest raczej niszowa, choć zdecydowanie nie powinna być nim rozczarowana.
Można zatem przypuszczać, że należy szukać tutaj smaczków: otóż nie. Album nie zawiera żadnych niespodzianek, mogących zaskoczyć słuchacza czy też sprawić, że nagle spojrzy na całość z zupełnie innej perspektywy. Chyba, że są one po prostu aż tak bardzo ukryte. Ale nie sądzę, jestem raczej zdania że zespół po prostu unika tego co zbędne, nie kombinuje zbytnio z tym, co może przekazać innym. Owszem, muzycy wybrali drogę mającą olbrzymi wręcz potencjał do zabawy z odbiorcą, do skłaniania go, by na własną rękę poszukiwał i odkrywał, niemniej „Wrednoczas” jest raczej mało wymagający, co nie znaczy oczywiście że nie może dawać przyjemności.
„Wrednoczas” to solidna w swojej klasie pozycja, która spokojnie broni się jako całość. Nie ma tu podziału na lepsze i gorsze – ciężko było mi wyłonić coś, co błyszczy względem reszty, ale jednocześnie nie znalazłem też niczego, co psułoby porządek na albumie bądź zaniżało jego poziom. Dobry, wart sprawdzenia, lecz bez jakichś szczególnie wielkich rewelacji. Nie uważam czasu spędzonego z Moleskin za stracony i przypuszczam, że nasze drogi jeszcze kiedyś się skrzyżują.
Barlinecki Meloman
https://www.facebook.com/moleskinband
Fot.: Dont Shoot Music Photography
MEPHARIS – ETERNAL NIGHT
Zespół Mepharis ma już za sobą ponad dekadę działalności, choć w dalszym ciągu kojarzony jest zapewne bardziej z undergroundową sceną. W tym czasie zarejestrował jeden pełny album oraz EPkę, a na początku czerwca tego roku ukazał się drugi album, zatytułowany „Eternal Night” – nie znam wcześniejszego dorobku zespołu, ale świeża premiera faktycznie zdaje się być na tyle interesująca, by nie zaginąć w odmętach tego środowiska muzycznego.
Wspomniany underground zdaje się służyć tego typu wydawnictwom, głównie ze względu na określoną z góry grupę docelową, do której ma trafić album, oraz nawiązywanie charakterystycznej więzi z odbiorcami. Ale zapomnijmy na moment o undergroundzie i skupmy się na całokształcie najnowszego dzieła poznańskich muzyków.
Tytuł mówi jasno – ma być mrocznie. Jak bardzo mrocznie? To zależy od tego, na jaki gatunek nastawi się słuchacz. Ja przyznaję, że dałem się nieco zaskoczyć tym, co usłyszałem. I to dwa razy. Pierwszy raz, gdy album rozpoczął się utworem „Before Night Falls” – na początek nieco deszczowy szum (choć niezbyt podobne, to wywołał on u mnie pewne skojarzenia z legendarną kompozycją „Black Sabbath„), po chwili wkroczyła leniwa linia basu… Zaraz perkusja, a wraz z nią gitara akustyczna. Zdawało mi się, że będzie ona wieść prym, ale gdy kompozycja rozkręciła się na dobre, wyprowadziła mnie z błędu.
Należy podkreślić, że jest to muzyka bardzo melodyjna, wywodząca się z pogranicza heavy i thrash metalu, przy czym tego pierwszego jest tu zdecydowanie więcej. Cały materiał to jedna wielka galopada energicznych riffów podbitych nieustępującą im perkusją. Solówek jest całkiem sporo, zgodnie z gatunkowymi standardami. Czy melodyjność może iść w parze z mrokiem i melancholią? Poniekąd tak, choć „Eternal Night” raczej nie kojarzy mi się z ponurym klimatem. Moim zdaniem, trochę jednak zbyt melodyjnie na dołujący nastrój…
…choć nie mogę odmówić zespołowi pewnej szarości, która dyskretnie, lecz zauważalnie wydobywa się ze wszystkich siedmiu kompozycji. Dzięki mało radykalnej formie zespół uniknął tego, co niestety jest bardzo powszechne w przypadku „mrocznych” i „ponurych” zespołów, czyli komicznego patosu oraz przerostu formy nad treścią. „Eternal Night” nie jest albumem na pokaz, odpowiednio dawkowano na nim środki.
Najlepszym przykładem będzie tutaj dość powszechne użycie gitar akustycznych, faktycznie nadające muzyce melancholijnego nastroju – w dużo większym stopniu, niż partie metalowe. W tym miejscu warto wspomnieć o swego rodzaju ciekawostce: akustyk pojawia się w kilku utworach, ale w każdym z nich użyty jest tylko w początkowej części – gdy kompozycja się rozkręca, robi on miejsce swoim elektrycznym odpowiednikom. Niby nic szczególnego, ale jednak odnotowałem to jako element dodający płycie charakteru.
Wszystkich utworów jest siedem, co daje nam trochę ponad pół godziny materiału. Może się to wydawać niewiele, ale z mojej perspektywy wrażenie to jest nieco złudne. Właściwie to ni to EPka, ni to „pełniak” – bardziej coś pomiędzy. W tym momencie pojawia się inne wrażenie, tym razem już szczere i wyraźne: album wydaje się być dłuższy, niż jest w rzeczywistości.
Jest to zapewne kwestia tego, że każda z kompozycji, mimo umieszczenia tu i ówdzie pewnych dekoracji (najciekawszym z nich zdecydowanie są akustyczne brzmienia, i to nie tylko dzięki formie ich zastosowania), nie różni się znacząco od pozostałych. Gdyby „Eternal Night” faktycznie zawierało kilka dodatkowych numerów, całość zaczęłaby mi się już chyba dłużyć. O ile nie byłyby one odpowiednio urozmaicone, bądź oryginalne względem reszty.
Wokal to z kolei moje drugie zaskoczenie. W sumie nie wiem, na co konkretnie się nastawiałem, ale przypuszczam, że między innymi na jakieś klasyczne, podniosłe heavymetalowe zaśpiewy. Ale nie, „Eternal Night” od strony wokalnej prezentuje się zupełnie inaczej. Zamiast falsetowych popisów mamy dość głęboki, lekko bulgoczący growl, może nieco zbyt jednostajny jak na tak melodyjną odmianę metalu. Z drugiej strony można powiedzieć, dzięki temu powstał wyraźny kontrast pomiędzy strefą wokalną a muzyczną.
Moje dwie ulubione części albumu to kolejno początek oraz koniec – dzięki temu powstała klamra spajająca ze sobą całość. Efekt dodatkowo potęguje fakt, że album zaczyna się i kończy w podobnym stylu. W „Before Night Falls” najlepiej zostało ukazane stopniowe rozbudowywanie kompozycji, spodobały mi się też bujające sekwencje gitarowe w środkowej części. Z kolei „Restless Oblivion” ujawniło przede mną bardziej psychodeliczne oblicze zespołu. Sama kompozycja wydała mi się także nieco bardziej rozbudowana i progresywna względem reszty. Wspomnę jeszcze o intrygujących solówkach w „Serenity„, ale to jednak jeszcze za mało, bym również wytypował ten utwór jako jednego z faworytów.
„Eternal Night” niby niczym wyjątkowym się nie wyróżnia, ale miło posłuchać czegoś, co mimo korzystania z najpowszechniejszych wzorców dodaje też coś od siebie. Drugi album Mepharis nie przemęcza ani nie wywołuje uśmiechu politowania. Jeśli szukacie brzmień zakorzenionych w klasycznym heavy metalu i jednocześnie macie dosyć świdrującego w uszach falsetu, śmiało sięgnijcie po „Eternal Night„. Przy tych dźwiękach można całkiem przyjemnie spędzić pół godziny, bez niedosytu i bez niedopowiedzeń.
Barlinecki Meloman