Heavy metal wciąż żyje i ma się dobrze. Przez ostatnie lata pojawiło się mnóstwo zespołów pragnących kultywować święcącą triumfy w latach 80. sztukę metalu, który wbrew nazwie wcale taki ciężki nie jest, niemniej zdecydowanie nadrabia to energią. Jednym z takich zespołów jest wrocławski Bladestorm, który w sobotę, dwudziestego piątego lutego, zawitał w szczecińskim CK Krzywy Gryf, by dalej nieść wspomnianą przeze mnie, płynącą z dźwięków energię oraz przekazać ją innym. Towarzyszyć miały mu kapele Rzeźnia 37 oraz Rät King, przy czym ta druga załoga niestety nie mogła się pojawić na miejscu z przyczyn rodzinnych. Pozostała zatem dwójka, która dzielnie walczyła o zapewnienie przybyłym udanego wieczoru. Wydarzenie to było objęte patronatem Radia R.E.C, które oczywiście pojawiło się wtedy na miejscu –  o pierwszych efektach tej wizyty możecie przeczytać w niniejszym podsumowaniu koncertu.

 

Otwarcie bramek zostało wyznaczone na godzinę 18:00, zaś pierwszy występ miał się odbyć, tradycyjnie, godzinę później. Pozostało więc sporo zapasu na to, by rozeznać się z wystawionym merchem, a także przeprowadzić wywiad z zespołem Bladestorm – wywiad ten pojawi się na antenie Radia R.E.C już wkrótce. Na miejscu można było zakupić stanowiącą jedyny wydany jak dotąd materiał wrocławskiej załogi w postaci EPki „Storm Of Blades”, a także koszulki z motywem tejże EPki. Co ciekawe, zespół ma na swoim wyposażeniu nawet rollupy, które również były porozstawiane na miejscu (choć oczywiście nie były przeznaczone na sprzedaż, niemniej ich obecność pozytywnie mnie zaskoczyła). Podczas gdy Rzeźnia 37 przeprowadzała na scenie próbę, my udaliśmy się wraz z Bladestorm na backstage, by tam porozmawiać na całkiem interesujące tematy, dotyczące nie tylko jego obecnej działalności… ale na razie nie będę zdradzać zbyt wielu szczegółów na ten temat.

 

Rzeźnicy rozpoczęli z kilkunastominutowym, a więc nie aż takim znaczącym opóźnieniem – które i tak wyniknęło bardziej z oczekiwań w nadziei na to, że przyjdzie więcej osób, gdyż frekwencja niestety nie dopisała. W okolicach trwały też inne, dużo większe koncerty… Twórczość tria spod znaku thrash/hardcore’u prezentowała się znacznie brutalniej od celujących w melodyjność kolegów z Wrocławia. Miałem okazję zapoznać się ze sceniczną prezencją Rzeźników jeszcze na początku lutego, w trakcie charytatywnego wydarzenia OGIEŃ DLA STRAŻAKA (link do relacji: https://radio-elitacafe.pl/nasze-recenzje/o). Czy coś się od tamtej pory zmieniło? Niezupełnie, może z wyjątkiem drobnego szczegółu, o którym wspomnę później. Na pewno nie zmieniło się natomiast to, że bijący od zespołu muzyczny szał w dalszym ciągu jest nie do poskromienia – a w międzyczasie może nawet i zyskał na sile.

 

Rzeźnia 37 nie skupia się na zbędnych ceregielach, koncentrując się na tym, by ich brzmienie było równie proste, co agresywne. Jednocześnie występ przebiegał w luźnej, swobodnej atmosferze, co można było dostrzec chociażby słuchając przekomarzanek muzyków między utworami. Szczególnie utkwił mi w pamięci moment, w którym podczas jednego z wielu, naprawdę wielu intensywnych momentów bębniarzowi kapeli, „Demonowi”, wyleciała z dłoni pałeczka i spadła przed jego zestaw… nie zrobiło to jednak na nim wrażenia, po prostu przez pewną chwilę, bez żadnego wybicia z rytmu, kontynuował on grę jedną pałeczką, zanim zdołał sięgnąć po drugą, wychodząc z tej sytuacji z twarzą. Zresztą, sam się z tego śmiał, więc można tu mówić o odpowiednim podejściu do tematu. Wspomnianą przeze mnie nowością była premierowa kompozycja grupy, zatytułowana „Przyjaciel”. Zagrano ją całkowicie na świeżo, więc odpowiadający za gitarę oraz wokal Tomek Obst musiał się wspomagać przygotowaną ściągą z tekstem. Sam numer wypadł tak, jak można było się tego spodziewać – mięsiście i wyjątkowo energicznie. Szaleńczy występ Rzeźników spodobał się przybyłym na tyle, że występ kapeli zakończono bisem. Na zakończenie, już zapewne zgodnie z tradycją, po raz drugi zagrano utwór „Wojna”.

 

 

Gdy trio z Gryfina zeszło ze sceny, nadszedł czas by chwilę ochłonąć. Bladestorm przygotował na tę wizytę konkretny set, dużo bardziej rozbudowany niż mogłaby to sugerować czteroutworowa EPka. Zapowiadało się ciekawe show, i świadczyły o tym nie tylko charakterystyczne, łańcuchowe statywy na mikrofony. Po podmiance sprzętu i demontażu perkusyjnego zestawu Rzeźni 37 wrocławska załoga weszła na scenę… I przez chwilę stała na niej w całkowitych ciemnościach, oczekując na finisz technicznych czynności. Cała ta sytuacja zaczęła nawet budować napięcie. Gdy wreszcie można było rozpocząć, wybrzmiała pełniąca rolę intra charakterystyczna, podniosła orkiestracja…

 

…a po chwili rozpętała się burza – a konkretnie burza ostrzy. Wspomniane statywy pięknie współgrały z tradycyjnym, charakterystycznym wizerunkiem grupy, żywcem wyjętym z lat 80. – nie powinno też dziwić, że muzycy swoją obecną twórczość koncentrują na tych właśnie latach, dorzucając co nieco także z późniejszej dekady. Muzyka Bladestorm to kwintesencja do bólu klasycznego, wręcz konserwatywnego heavy metalu, wyrażanego poprzez szybkość oraz melodyjność – chociaż muszę przyznać, że na żywo zespół brzmi ciężej niż studyjnie, co zdecydowanie uznaję za plus. To pełnoprawne granie retro: dla tych, którzy wychowali się na klasykach gatunku, ale również dla tych, co należą do późniejszych pokoleń i są ciekawi tego, jak się kiedyś grało. Zespół sprostał zadaniu, serwując obecnym na miejscu soczystą dawkę świdrujących riffów, błyskawicznych solówek oraz perkusyjnych galopad. Werwa w muzykach pozostała, łatwo było dostrzec bijące ze sceny radość oraz satysfakcję z grania, które nie uleciały mimo upływu lat.

 

Obok autorskich kompozycji, znanych już z EPki, a także tych brzmień, co jeszcze światła dziennego nie ujrzały (co tylko potwierdza fakt, że grupa intensywnie pracuje nad pełnoprawnym albumem), zaprezentowanych zostało kilka coverów. Obok chyba najlepiej wpasowującego się w styl zespołu Judas Priest w secie pojawiły się też numery spod znaku Motörhead, czy też rodzimego Kata. Było więc całkiem różnorodnie, nawet mimo tego że muzycy ze swoim stylem ewidentnie nie eksperymentują. To stara szkoła, która wie jak podejść do tematu. Przyznaję, występ zrobił na mnie spore wrażenie, a samej muzyki słuchało mi się dużo lepiej niż wtedy, gdy sprawdzałem studyjne dokonania Bladestorm. Ta krążąca po sali energia była wręcz namacalna, a więc wszelkie obietnice zostały spełnione. Dość powiedzieć, że skład ten istnieje dlatego, że tworzący go ludzie po prostu robią to, co lubią. Nie ma w tym żadnej głębszej filozofii – grunt, że obie strony czerpały z koncertu przyjemność.

 

Generalnie występ Bladestorm miał być rozbudowany i jak na standardy wydarzeń o tej skali długi, jednak planu tego niestety nie udało się zrealizować ze względu na stan zdrowia wokalisty zespołu, Bartka Koniuszewskiego. Cóż, przy obecnej pogodzie po prostu ciężko czegoś nie złapać… Choć nie było po nim słychać żadnych większych niedyspozycji (nawet w przypadku górek i wyższych tonów, a tego w heavy metalu od zawsze było sporo), ostatecznie finałowy występ tego wieczoru musiał zostać nieco skrócony. I tak nie było to jakoś szczególnie mocno odczuwalne, wciąż była to ok. godzina konkretnego grania – a publika „wymusiła” jeszcze bis, który pierwotnie bisem (chyba) być nie miał. Bladestorm zakończył swój występ perełkami w postaci „Wyroczni” Kata oraz czymś, co pełni już w zasadzie rolę hymnu – „Ace of Spades” Motörhead. Show dobiegło końca.

 

Pewnych przeciwności losu po prostu nie sposób przeskoczyć – zamiast tego można stawić im czoła. Choć ze składu wykruszył się Rät King, a koncert Bladestorm został nieco skrócony, nie można było mówić o niedosycie. Całość prezentowała się na tyle treściwie, by nie mówić o ograniczeniach, które mimo wszystko miały miejsce. A najważniejsze i tak było oczywiście to, że oba obecne na miejscu zespoły zagrały koncerty na wysokim poziomie. Zatem, drogą podsumowania, czas na podziękowania. Wpierw chcielibyśmy podziękować za zaproszenie do objęcia tego wydarzenia patronatem medialnym. Dziękujemy zespołom Rzeźnia 37 oraz Bladestorm za swoje występy, a Bladestorm dodatkowo za udzielenie wywiadu i za gadżety. Dziękujemy także CK Krzywy Gryf za umożliwienie organizacji koncertu. Specjalne podziękowania kierujemy do Pawła „Pumexa”  Jastrzębskiego za udostępnienie nam swoich zdjęć, które trafiły do relacji jako jej graficzne uzupełnienie.

 

Łukasz (Barliniak)

 

Strona zespołu Rzeźnia 37 na Facebooku

Strona zespołu Bladestorm na Facebooku

Strona CK Krzywy Gryf na Facebooku

HORTUS

Pierwszy raz z zespołem Hortus miałem do czynienia w całkiem przyjemnych okolicznościach – mianowicie słuchając radiowej audycji. Wam z pewnością też jest on już od dłuższego czasu dobrze znany, o czym świadczyć może chociażby zdobycie przez zespół pierwszego miejsca na ostatniej liście notowania RockMetal TOP 30. Nie stanowi to jednak przeszkody uniemożliwiającej mi napisanie recenzji debiutanckiej EPki zespołu, podobnie jak fakt, że tym razem inicjatywa wyszła z naszej strony. Niech mają niespodziankę, a co. A jeśli ktoś jakimś cudem jeszcze Hortusa nie zna, to będzie mieć jeszcze jedną szansę, by czegoś się o nim dowiedzieć. Już w tym momencie mogę powiedzieć, że warto, jednak nie uprzedzajmy faktów.

Jest to dość młody stażem zespół – jego początki sięgają końcówki 2019 roku, zaś pierwszy koncert przypadł na luty 2020 roku. Jak było później, wszyscy doskonale wiemy, ale grupa przetrwała i ciągle się rozwija. Na papierze to w zasadzie nic jakoś szczególnie się wyróżniającego – ot, klasyczny hard rock przeplatający się z równie klasycznym heavy metalem. W takim właśnie klimacie utrzymana jest pierwsza, wydana w połowie tego roku EPka zespołu, którą tworzy pięć kompozycji. Na Spotify widnieje ona jako pięć osobnych singli, a nie jako jedno wydawnictwo. Cóż, mało to wygodne w słuchaniu gdy nie posiada się fizycznego wydania, ale tę ergonomiczną drobnostkę łatwo obejść tworząc playlistę z całym materiałem.

Choć czysto teoretycznie Hortus niczym nie zaskakuje, nie wyklucza to faktu, że są w tym co robią dobrzy. Utrzymane w średnich tempach hardrockowe numery raczej ciężko przekombinować, a unika się tego stosując głównie prostotę. Jak jest tutaj? Dokładnie tak, jak można się spodziewać – niby są to sprawdzone schematy, niby nic oryginalnego się tu nie znalazło, ale to wciąż kawał soczystego grania, przy którym można miło spędzić czas. A że muzyka w tym przypadku nie wymaga od słuchacza (zbędnego) analizowania, wystarczy po prostu jej się oddać. Nie zmęczy ona ciężarem ani nie zdewastuje agresją, cały materiał jest raczej wyważony – a nawet momentami skręca w balladowe rejony, co oczywiście pokrywa się ze standardami gatunkowymi. Najbardziej odznacza się na tym polu „Ostatnia droga” – i przyznaję, że z całej piątki przekonuje mnie do siebie najmniej. Troszkę brakło mi w niej wyrazistości i większego polotu, który zaakcentowałby ją czymś więcej niż byciem utworem balladowym. No cóż, tu akurat jestem wybredny. Pochwalić muszę za to dźwiękową nonszalancję obecną w ciekawie opowiedzianym „Bez Ciebie”, dzięki której utwór mocno zyskuje i najzwyczajniej w świecie wpada w ucho.

Poza mało przekonującymi balladowymi dodatkami na szczęście nie mam Hortusowi do zarzucenia nic poważniejszego. Właściwie to od samego początku wiedziałem, że twórczość kwartetu może mi się spodobać. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to mnóstwo odwołań do klasycznych brzmień dawnych lat – ale bynajmniej nie mam tu na myśli po prostu tego hard 'n’ heavy, które grane było w latach 80., i tak dalej, i tak dalej. Materiał ten mocno mi się kojarzy z dawną, polską muzyką rockową, która na dobrą sprawę promowała u nas gatunek, jakim jest rock. Oczywiście brzmienie inne i charakter inny (nieco cięższy i bardziej intensywny), ale ogólny szkic wyraźnie zahacza o klimat retro. Najsilniejsze wrażenie pojawiło się przy kompozycji „Jest TO”, a szczególnie potęguje je oldschool’owo brzmiący wokal Anny Mądrzak…/numer jeden na RockMetal TOP30 Radia R.E.C/

https://youtu.be/5ce6DTUbsus

…który bez wątpienia jest mocnym punktem całości. Nie brakuje mu energii, przypuszczam że Anna również i na koncertach może się pochwalić niemałą charyzmą. Wokal jest elementem, który wpasowuje się w każdy aspekt muzycznego stylu grupy – gdy trzeba, brzmi on dużo bardziej zadziornie, choć pomagają mu w tym efekty („Męczennik” i „Bez Ciebie”), niemniej jednocześnie bez problemu wchodzi on także w rejony bardziej piosenkowe. Ale bez względu na charakter, znajdzie się w nim także emocje – czyli prawdopodobnie najważniejszy jego element. Zabrzmi to dość schematycznie, ale po prostu dobrze komponuje się z całością.

Wspominałem, że Hortus nie zaskakuje. Owszem, ale polu głównie stylistycznym. Co innego, kiedy mowa o łączeniu ze sobą poszczególnych elementów, chęci wprowadzenia do swojej twórczości jakiegoś małego, ale za to mocno wpływającego na odbiór pierwiastka. Piję tutaj do kompozycji „Męczennik”, a konkretnie do tego, w jaki sposób się ona zaczyna. Przyznaję, zbiła mnie ona z tropu zupełnie. Na kilkanaście sekund zespół przeistacza się w klimatyczny, budowany nastrojem folk/paganmetalowy byt, który damsko-męskimi zaśpiewami tworzy wyjątkową atmosferę. Już na podstawie tego jakże krótkiego fragmentu jestem skłonny stwierdzić, że muzycy w takich klimatach również świetnie się czują i nie stanowi on dla nich obcego tematu bądź też przeszkody. Ponadto pokazuje on, jak bardzo podatny na takie połączenia jest ich styl muzyczny. Przypuszczam że był to tylko eksperyment bądź próba lepszego dopasowania się do tematyki utworu, ale w tym miejscu gorąco zachęcam zespół do pójścia o krok dalej, gdyż potencjał jest duży. Nie ma co się obawiać częstszego wplątywania takich akcentów do muzyki. Gdyby powstał kiedyś z tego cały utwór,  byłoby świetnie – ciekaw jestem, jak w przypadku Hortusa sprawdziłaby się taka formuła.

https://youtu.be/p9cE_vhSVn0

Cała EPka to dobra wizytówka kapeli. Przekazuje wszystkie potrzebne informacje i pomimo niewielkiego formatu demonstruje wszystko, czego można od Hortusa oczekiwać. Co nie znaczy oczywiście, że nie można oczekiwać od niego więcej… Ale czy lepsze nie jest przypadkiem wrogiem dobrego? Tak to jakoś leciało… Jeśli o mnie chodzi, to mogę polecić materiał z czystym sumieniem, nie tylko dla fanów gatunku. Choć na razie jest skromnie, to całość brzmi obiecująco i liczę na to, że zespół będzie się dalej rozwijać, co zapewne zaowocowałoby nową muzyką. Będę śledzić poczynania zespołu.

Łukasz (Barlinecki Meloman)

https://www.facebook.com/hortusband.official

Foto: Kamila Citak; Cyklo Studio Fotograficzne

 

HALUCYNOGEN   „ZARAZA”

 

 

Pierwszy pełnoprawny album grupy Halucynogen czernią stoi. Gdzie nie spojrzymy, przeglądając solidnie zrobionego digipacka, niemalże zewsząd atakuje nas czerń. Całości dopełniają ponure, lecz już czarno-białe grafiki, każda dopasowana do odpowiedniego tekstu. Także gdy spojrzymy na same liryki, to naszym oczom wyobraźni ukazuje się świat zniszczony, punktujący wszelkie negatywne cechy ludzkie i zanurzony w ogólnej beznadziei.

Nie ma tu miejsca na kolory, bo kolory dodają życia. A zapoznawszy się z albumem, łatwo odnieść wrażenie, iż w stronę życia kierowana jest niemalże pogarda. Nasuwa się jednak pytanie, czy tej czerni możemy się spodziewać również w samej muzyce… A odpowiedź nie jest aż tak oczywista. Tak samo, jak powiązanie tytułu z obecną sytuacją na świecie, gdyż sam proces tworzenia albumu rozpoczął się przed erą pandemii. Czyżby proroctwo? Niezupełnie, ale do tego jeszcze się odniosę.

Owszem, mówi się by nie oceniać książki (płyty) po okładce. Tak samo, jak pamięta się o tym, że od każdej reguły są wyjątki. A czerń, jak wiadomo, brata się nie tylko z czystym black metalem. Czerń kojarzy się głównie z mrokiem i tajemniczością, a także ze śmiercią, złem oraz negatywnym obrazem świata – to akurat kwestia oczywista. Jak to się ma do muzyki?

Halucynogen oferuje słuchaczowi dosyć niekonwencjonalną hybrydę thrash i death metalu. Ponadto wyłapuję z tych dźwięków nieliczne, ale za to wyraźne nawiązania do punka. Hardcore punka, gdyby już doprecyzować.

Black metal owszem, również się pojawia, choć więcej go w wokalach niż w samej muzyce. A skoro już poruszyłem temat wokali: Mariusz „Maniek” Zawadzki sięga po najróżniejsze style wokalne, i żaden z nich nie sprawia mu większych problemów. Klasyczne growle, sięgające niekiedy bardzo nisko, blackowe skrzeki (moim zdaniem eksponowane chwilami aż nadto, co słychać w „Negatywie”), a nawet i śpiew. Ale żeby za grzecznie nie było, śpiew ten musiał zostać odpowiednio ubarwiony. Z reguły jest to szorstka, ochrypła, momentami zawodząca maniera, uwypuklająca wersy oraz ich kontekst.

Wróćmy do muzyki: należy podkreślić, że tutaj nie mamy do czynienia z jakimś przesadnie zezwierzęconym czy też zbrutalizowanym brzmieniem. Nie, pod tym względem „Zaraza” jest całkiem „ucywilizowana” (co dość mocno kontrastuje z konceptem wydawnictwa, ale zdecydowanie ułatwia jego i tak już dość trudny odbiór). Jest ciężko, jest energicznie, bywa i agresywnie, lecz bez przekraczania granic absurdu. Całość najzwyczajniej w świecie buja. Na początku uderza nas motoryczny, chwilami dość zachowawczy „Trupi”, którego tempo reguluje głównie warta uwagi praca perkusji. Gdzieniegdzie odzywa się punkowa energia („Psychoza”), pełno tu również zwolnień i całkiem chwytliwych riffów (świetnie rozpoczęty „Upadły”).

 Skojarzenia związane z konkretnymi wykonawcami potrafią nasunąć się same z siebie (momentami dość mocno katowski „Kłamca”). Kolejna rzecz, na którą zwraca się uwagę już po pierwszym odsłuchu, to brak solówek. I z tego akurat powodu czułem pewien niedosyt, który nasilał się wraz z pojawianiem się coraz to ciekawszych momentów.

A jak prezentuje się całość ogółem?

Krążek zawiera w sobie trzynaście kompozycji, przybliżonych do siebie zarówno stylistyką, jak i tytułami. Może poza intrem, umieszczonym dopiero na ósmej pozycji.

Niech Was tytuł nie zmyli: w rzeczywistości jest to tylko i wyłącznie przerywnik, a nie żadne wprowadzenie, błędnie umiejscowione w drugiej połowie albumu. W końcu gdyby zatytułować go inaczej, to nikt nie zwróciłby na niego większej uwagi, i właśnie z tego względu traktuję „Intro” po prostu jako małą zmyłkę. Wspomniałem, że utwory nie odstają od siebie stylistycznie – faktycznie, momentami pojawia się wrażenie, jakby co niektóre kompozycje się ze sobą zlewały (zwłaszcza, że większość utworów rozpoczyna się solidnym uderzeniem, i takim też się kończy), ale im dokładniej zapoznawałem się z „Zarazą”, tym to zjawisko występowało z mojej perspektywy rzadziej.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o samych tekstach, w całości napisanych po polsku. Dominuje w nich punktowanie negatywnych ludzkich cech, przez co tworzy nam się obraz człowieka stanowiącego bezpośrednie zagrożenie dla otoczenia. Najlepsze jest to, że choć w tekstach bardzo łatwo dostrzec stylistyczne podobieństwo, to same tematy już się w nich nie powielają. Niektóre frazy przypominają nam o wręcz banalnych kwestiach, na które nie zwracamy uwagi bądź nie chcemy tego robić – a z którymi rzeczywiście możemy się zetknąć w prawdziwym życiu.

Gdyby tak zespolić ze sobą wszystkie teksty zawarte na albumie, to faktycznie składają się one w ostateczną, rozległą zarazę. Potencjalnie realną zarazę opisywaną jako podłych, przesiąkniętych złem ludzi, jako ogólną zagładę, jako pogrążenie wszystkiego wokół. Tak więc jest to zaraza nieco inna, bo za tę zarazę odpowiadamy tylko my sami. Wyczuwam lekko ironiczny wydźwięk poszczególnych fragmentów, czego przykładem niech będzie ostatnia zwrotka wspomnianego już utworu „Trupi.”

https://youtu.be/G-_YwRKEixE

Pierwsze pełnoprawne wydawnictwo Halucynogenu brzmieniowo raczej ucieka od prymitywizmu, jakim dość często charakteryzują się podobne albumy. Parę drobnych uwag jest, ale nie zmienia to jednak faktu, iż zespołowi udało się zręcznie połączyć całkiem czyste brzmienie ze stylistycznym oraz tekstowym brudem. Niech będzie to kolejny dowód na to, że warto czasem sięgnąć po zasadę kontrastu. No i brawa za samo fizyczne wydanie, zwłaszcza za zawartość książeczki. Niby to proste, niby banalne, ale jednak trafia ze swoim przekazem.

Barlinecki Meloman

https://www.facebook.com/halucynogen