Dumb Moon to jedna z tych nazw, która szybko przyciąga uwagę. Jakie skojarzenia, kierowane pierwszym wrażeniem, mogą zostać przywołane przez te dwa teoretycznie całkowicie do siebie niedopasowane słowa? Pierwszy człon mógłby zasugerować nie do końca poważne brzmienia, drugi z kolei… może jakiś gotyk? Z pewnością coś mrocznego. Prawda chyba jednak nie leży ani tu, ani tu – a przynajmniej takie spostrzeżenia nasunęły mi się po odsłuchu debiutanckiej EPki Dumb Moon, czyli „Czterech Dam”. Kończąc wstęp, a jednocześnie rozpoczynając właściwą część recenzji, powiem tylko, żeby nazwą jednak mimo wszystko się nie sugerować. Zamiast tego niech przemówią dźwięki.
Początek 2021 roku to zalążek zespołu, którego właściwa postać na dobre zaczęła się kształtować dopiero rok później. Z kolei rok bieżący przyniósł premierę debiutanckiego materiału muzyków, jak to oni sami określają, „mozolnie i pedantycznie dopieszczanego”. Właściwie to nie mam powodu by im nie wierzyć, zwłaszcza że „Cztery Damy” kryją w sobie dźwięki bardzo… wygładzone. Wiem, lakoniczne stwierdzenie – ale choć w założeniu ma to być EPka dość smutna i depresyjna, a więc i na wielu płaszczyznach także trudna, to ciężko stwierdzić, jakoby ona całym tym dołującym nastrojem miała obarczać słuchacza, i dotyczy to także wszelakich zabiegów mogących potencjalnie jeszcze bardziej utrudnić odbiór. Samo granie może się kojarzyć trochę z doomowymi rejonami, jednak zdecydowanie bardziej rockowymi. Ale tu znowu za mało się to ciągnie na klasyczny doom (co mnie akurat bardzo cieszy, jako że co rozwleczone to mnie zazwyczaj zniechęca). Nie trzeba się szczególnie doszukiwać żywiołowości, jako że w te dźwięki włożono nieco duszy i – po prostu – życia.
Cała EPka to pięć pełnoprawnych kompozycji, wśród których zachowano wyraźną różnorodność. Co ciekawe, bije z nich specyficzna, czarno-biała nuta… są dźwięki, do których można dopasować kolory. Tak jest i tutaj – cóż to właściwie oznacza? Ma to związek z tym, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie: „Cztery Damy” nie dołują – choć melancholii absolutnie nie odmawiam. Zamiast tego tworzą one nietypowy kolaż surowości oraz przystępnej, dość nonszalanckiej swobody. Tu utwory opowiadają historie, które mimo względnie ponurych zagadnień koncentrują się na tym, by postrzegać świat realnie, refleksyjnie. A przez jakie okulary się to uczyni – to już (chyba) kwestia perspektywy odbiorcy.
„Bezkresem” zespół wchodzi z przysłowiowego buta (właściwie to tu słychać jednak dźwięki bardziej metalowe), bez śladów jakiejkolwiek subtelności. Zaczyna się dosyć ostro, ale już przy refrenach następuje lekkie zejście. „Taniec dusz” już wyraźnie spuszcza z tonu, prezentując dużo lżejsze i bardziej przebojowe (refren) podejście. W obu wcieleniach Dumb Moon czuje się równie dobrze – które z nich wolę ja? Przyznam, że jeszcze nie zdecydowałem. „Teatr” (który przy okazji przybliża nam trochę postaci Czterech Dam) z kolei budzi skojarzenia z minionymi latami dzięki użyciu klawiszy – subtelnych na początku, a nieco bardziej odznaczających się w dalszej części utworu. Dźwięki keyboardu zdają się dobrze pasować do stylu zespołu, więc w sumie jestem z lekka zaskoczony ich niewielkim wykorzystaniem (pojawiają się jeszcze w „Wiecznym śnie”, ale tam już w ogóle trzeba się wysilić by je wyłapać). Z drugiej strony, to tylko dodatek…
Ostatnie dwa utwory, „Samotność” oraz wspomniany „Wieczny sen”, zdają się być tymi najbardziej melancholijnymi, i żeby to stwierdzić nie trzeba się ograniczać wyłącznie do zerknięcia na ich tytuły. Oba to opowieści o tym, co bywa nieuniknione, ale jednocześnie nie jest definitywnym przekreśleniem dobrodziejstwa życia. Teksty na EPce zdecydowanie wymagają dokładniejszego pochylenia się nad nimi, jako że trudno nazwać je prostymi i oczywistymi. Powszechnie stosowana jest w nich słowna wizualizacja, jako uzupełnienie całej reszty. Gdy dorzuci się do nich wokal Magdy Mi – delikatny, momentami subtelny, na pewno nie ponury – otrzymujemy całokształt, któremu do groteski jeszcze sporo brakuje, ale na pewno odznacza się on nietypową formą. Twórczość Dumb Moon pewnie zyska na konkretnych okolicznościach i warunkach odsłuchu – tak podejrzewam, gdyż tych warunków jeszcze nie określiłem.
Gdy zakończył się mój pierwszy odsłuch, pojawiła mi się w głowie taka oto myśl: materiał sprawia wrażenie… niekompletnego. Coś się zaczyna i coś się kończy, ale brakuje w tym jasno zarysowanego kształtu. Wyraźnie przebija się jednolitość (która różnorodności wbrew pozorom nie wyklucza) materiału, może troszkę za bardzo podkreślająca muzyczny kierunek zespołu. Ale skutkiem tego wszystkiego nie jest nuda. Zdecydowanie nie jest. Mało tego – po pierwszym odsłuchu korciło mnie, by włączyć EPkę raz jeszcze, i od razu szukać tego, co mi umknęło. Czy to kwestia niedosytu? Chyba nie tym razem. Chociaż…? Ostatecznie, wraz z kolejnymi odtworzeniami, odczucie stopniowo zanikało. Ale mimo wszystko ostatnie sekundy „Wiecznego snu” jakby zostawiały otwarte drzwi. Tak, by człowiek mógł dalej sięgnąć w odpowiednim czasie po kolejne opowieści Dumb Moon. Myślę, że będzie warto.
Utwór „Taniec Dusz” zajął szóste miejsce w XXXV notowaniu Listy RockMetal TOP30 Radia ElitaCafe/R.E.C/
Łukasz (Barliniak) dla Radio ElitaCafe/R.E.C/
Fot.: Kamil Żuk – Muzyczna Otchłań
Podchodzę dwojako do tworzenia muzyki w sposób nie do końca poważny. Humor (zwłaszcza ten nieco niższych lotów) z upływem czasu coraz bardziej mnie drażni, a wręcz odrzuca. Co innego, gdy za cel obiera się szeroko pojętą zabawę konwencją. Łączenie gatunków, sprawdzanie stylistycznych granic oraz ich ewentualne przekraczanie, czy typowo rozrywkowe nastawienie przy jednoczesnym wykorzystaniu wcześniej wspomnianych zabiegów ma w moich oczach znacznie więcej sensu. Dlatego właśnie zainteresowałem się zespołem Dead Saint’s Bitch (pierwsze wrażenie robione nazwą: check). Poniżej recenzja drugiego, pożegnalnego albumu zespołu, czyli „Against All G-odds” z 2022 roku, nad którym Radio R.E.C miało patronat.
Dziś historia w znacznym skrócie: początki gdańskiej załogi sięgają 2011 roku (skład oczywiście zupełnie inny), jednak obecnie status zespołu to rozwiązany. Szkoda. Dobrze chociaż, że coś po sobie zostawił. A coś mi się wydaje, że w pewnych kręgach mógł sporo namieszać, o ile faktycznie tego nie zrobił. Chociaż z drugiej strony, coś tak niekonwencjonalnego mogło wywoływać w ludziach coś w rodzaju lęku przed nieznanym… A niby to tylko zwykła, gitarowa naparzanka… mhm, tak. Choć brakło tu rozdmuchanych orkiestracji, eksponujących wirtuozerski kunszt popisów, czy też futurystycznych elektronicznych wstrząsów, twórczość DSB zaskakuje. Sztuką jest granie w sposób niepoważny, nastawiony głównie na swobodną, prostą rozrywkę, ale otwarty na podejście na serio. I to „na serio” bynajmniej nie brzmi tutaj karykaturalnie. Muzykom udało się te dwie perspektywy połączyć tak perfekcyjnie, że trudno je od siebie oddzielić podczas odsłuchu. A czasu na podjęcie próby jest sporo, gdyż album dzięki dziesięciu numerkom zamyka się w niecałej godzinie. Mówimy tu o wersji fizycznej, gdyż znana ze streamingów cyfrówka została okrojona… No dobra, pełną wersję do odsłuchu znajdziecie też na Bandcampie, ale nie chciałem o tym wspominać, bo wtedy wyższość fizycznego wydania znów zostałaby podkreślona – nieważne.
Dead Saint’s Bitch – „Nikt nie sięgnie nieba”
Zapytacie pewnie, jaki to styl, jaki gatunek. Szczerze? Nie mam bladego pojęcia. Rock, zmieniając się miejscami z metalem, a raczej ustępując mu miejsca, po drodze zahacza o soczysty hardcore, a wszystko to – odnosząc się do słów samego zespołu – przybiera formę o nazwie „pro-agressive death funk”. Ok, w porządku. Chyba pasuje. Album po brzegi wypełniono NIEkontrolowanym chaosem: skoczne, piosenkowe melodie przeplatają się z czysto hardcore’owymi, wypełnionymi ostrym, gardłowym rykiem sekwencjami, a budująca relaksacyjny nastrój, delikatna gitara tworzy duet z przyjemnymi, miłymi dla ucha zaśpiewami – tylko po to, by zaraz przepuścić na przód rzeźnię. Wyrazista sieka owszem, dominuje – ale zewsząd otacza ją mnóstwo innych muzycznych form, różniących się od siebie diametralnie. Ale to wszystko wyłącznie zabawa konwencją, polegająca na graniu wedle własnego pomysłu – i wszelkie stylistyczne standardy zdecydowanie nie są tu mile widziane. „Against All G-odds” to w pewnym sensie przekroczenie wszelkich granic… Zaraz, a nie lepiej byłoby nazwać tej muzyki po prostu crossoverem?
Na dobry start utwór „Nikt nie sięgnie nieba”. W nim nie dzieje się zbyt wiele awangardy – ot, solidny, hardcore’owy numer krytykujący tych, którzy na krytykę zasługują najbardziej i zarazem nagorzej ją przyjmują – nas samych. Już na początku warto pochylić się nad możliwościami wokalnymi Kamili Haas – mamy śpiew, mamy wyrywający się krzyk, mamy i klasyczną formę growlu… A to i tak nie wszystko. Najlepsze partie to te oscylujące na granicy stylów, a Kamila potrafi zręcznie operować głosem, wykorzystując balans. A że przy mocniejszych partiach trudno zrozumieć słowa… kto by się tam tym przejmował. W booklecie nie umieszczono przecież tekstów na darmo. Na uwagę zasługuje także „AntiCrusade”, z nietypowym, nieco orientalnym wstępem, który buduje nastrój ku zupełnie innemu kierunkowi. W dalszej części krążka, w utworze „Aporomantica” zostaje nam opowiedziana bardzo… nietypowa historia miłosna, niesiona skrajnymi emocjami. Brakuje czegoś? Zespół proponuje także z lekka progresywne tony w „BitchCraft”. Inność to główny motyw całego albumu.
Zespół nawet coverów nie mógł wykonać normalnie. Na płycie są dwa… chyba dwa. Oba utwory to w praktyce fuzja kilku wziętych ze świata muzyki mniej lub bardziej słynnych kompozycji – oczywiście totalnie od siebie odmiennych, żeby nie było za nudno. I to właśnie nich (prawie) brakuje w streamingu – zatem ich obecność na płycie to wystarczający argument, by rozejrzeć się za fizycznym wydaniem, zwłaszcza że drugi z nich to chyba najlepszy numer na krążku. Więc tak: w jednym utworze spotykają się C+C Music Factory (to ci od „Everybody dance now” jak coś), Survivor, Accept, Queen i Sepultura. Co może z tego wyjść? Ja wiem, ale nie powiem. Wspomnę tylko, że chapeau bas za zręczny i sprawny wykon, który sprawił że całość nazwana „Eye of the Roots” nawet do siebie pasuje. Takich przejść między częściami utworu ze świecą szukać u innych. Poprzedni, czyli „Funhouse” (P!nk, AC/DC i Danzig) – również niczego sobie, ale aż takiego wrażenia już nie robi. Za to lepiej radzi sobie z wprawieniem ciała w ruch… o ile nie mówimy o ruchu typowym dla ciężkich brzmień.
Dead Saint’s Bitch – „Eye of the Roots”
Reszta niech zostanie niespodzianką. Wspomniałem co prawda o większości numerów, z tym że owe wzmianki są raczej drobiazgowe. Rzadko kiedy zdarza mi się opisywać cały przebieg danej kompozycji, wolę krótsze formy. Pozostałem przy nich i tutaj, mając świadomość że w kontekście takiego grania może to zostać bez ogródek uznane za niedopowiedzenia. Trudno – zresztą, bardziej rozległa formuła byłaby pewnie katorgą i dla mnie, i dla Was, gdyż ciężko trafić na bardziej specyficzne granie – a wszelkie trudy wyłożone przy pierwszym kontakcie mogą niespodziewanie zostać przekute we wręcz odmóżdżający relaks. Tak, można się przy tym wyłączyć – a wtedy liczy się już tylko zabawa. W końcu muzyka ma dostarczać rozrywki, co nie? Nie wątpię, że zespół czerpał sporo radochy z tworzenia – a jak udziela się ona także odbiorcom, to tym lepiej.
Zatem czy album ma minusy? Na pewno ma jeden – za to dosyć duży, a jest nim jego postać sama w sobie. Mam dziwny gust muzyczny, więc trafiają do mnie takie absurdalne kombinacje. Za to innym może to już nie być tak bardzo na rękę. A to zbyt wielki chaos, a to naładowane wszystko jedno na drugim, a to jakiś brak spójności, czy konsekwencji… Znów mamy do czynienia z niszą bardzo wąską – wręcz kreowaną przez samych muzyków. Traktuję to granie jako ciekawostkę, i nawet mimo tego że szczerze uważam je za rewelacyjne, to po całość sięgam rzadko. DSB grało trudną muzykę, w tym całkowicie zwariowanym sensie. Gdybym znał „Against All G-odds” w roku wydania, spokojnie wyróżniłbym go wśród rocznikowych faworytów.
Łukasz (Barliniak) dla Radia ElitaCafe/R.E.C/
Fot: Wiktor Juchniewicz
DIATOM – „Sól”
Diatom, fotografia pochodzi z oficjalnego FB zespołu.
Diatom to zespół, który od pierwszego słyszenia sprawia wrażenie tworzonego przez doświadczonych muzyków, posiadających nie tylko cel w swojej twórczości, ale przede wszystkim dysponujących warsztatem pozwalającym na swobodną realizację tego celu.
Zwykle najpierw przesłuchuję album(y), zbieram wrażenia, formuję opinię, a dopiero po tym zapoznaję się z informacjami, jakimi dzielą się ich autorzy. Tak też uczyniłam w tym przypadku.
I po raz pierwszy od bardzo dawna natknęłam się na tak trafną autocharakterystykę. Pozwolę sobie przywołać youtube’owy opis, brzmiący: „Względna przebojowość Diatom ściera się z metalową gwałtownością, agresja współgra z melancholią, a zaangażowanie emocjonalne przechodzi w pustkę i chłód. W warstwie stylistycznej progresywny/alternatywny rock-metal Diatom czerpie bez skrępowania także z takich gatunków muzycznych jak black metal czy jazz rock.”
Okładka płyty „Sól” autorstwa Sophie Turbé zaczerpnięta z BandCampa zespołu Diatom.
Całość do posłuchania tamże: https://diatom.bandcamp.com/?fbclid=IwAR13LNyObFD86xAcmXaAT6OzC4-5N1EBbzJvXGs4tQxeniiIsX7-qnK3GVc
Otwierające płytę “Późno i wcale” jest świetną wizytówką całego albumu. Bardzo dobry, metaforyczny tekst, przypominający skrzyżowanie cyniczno-nihilistycznego traktatu filozoficznego z turpistyczną poezją. Wyraźnie zaśpiewany (słychać głoski bezdźwięczne w końcówkach!) z głębi ściśniętych przeponą trzewi. Harmoniczne chórki. Ciekawe, mocno progresywne partie gitarowe, pozostawiające odpowiednio dużo przestrzeni, aby całość nie sprawiała wrażenia dusznej. Charakterystyczna, linia basu, jednocześnie wyróżniająca się i dobrze zharmonizowana z resztą. Dynamiczna perkusja, dobrze brzmiąca nie tylko w tych mocniejszych fragmentach, ale też (albo przede wszystkim) w finezyjnych wykończeniach bridge’y. Całość stanowi fuzję metalowej siły uderzenia z płynnością i hipnotyzmem post-rocka, plus progresywne eksperymentowanie pod względem skali, tempa i inkorporacja okolicznych gatunków. Brzmi znajomo? Cóż, ostrzegałam – opisują się zatrważająco trafnie. Wierzcie lub nie – obserwacja ta jest pierwotna względem zaznajomienia z serwowanym przez Diatom samo-opisem. Jedyna uwaga to trochę schowana partia basu – nie jest tak, że go nie słychać, ale utwór mógłby zyskać głębię brzmienia na uczynieniu tej linii nieco bardziej wyrazistą. Jest to jednak personalna preferencja i łatwo dostosować ten drobiazg equalizerem, a “Późno i wcale” zdecydowanie skutecznie zaprasza słuchacza w podroż przez “Sól”. Niczym Królik wiodący Alicję przez swą norę do Krainy Czarów.
Pozostałe utwory trzymają poziom, stanowiąc przy tym wyraźnie odrębne muzyczne byty. Moją uwagę zwrócił szczególnie trzeci tytuł, “W innym miejscu”.
Wstęp i zwrotki nieco groove’ove pod względem tempa. Kończący refren wers “[…] jakbym spał” doskonale koresponduje z następującym po nim postowym bridge’m, niepostrzeżenie przeobrażającym się w istny black, potem trzeci refren i domykające kompozycję znów nieco groovy, mocno uwydatniające partie gitarowe outro. Zdecydowanie nie ma tu miejsca na nudę, główka sama chodzi w rytm, postrockowy fragment umieszczony w momencie iście perfekcyjnym, aby po refleksyjnym refrenie ścisnąć za serduszko w odpowiednim miejscu. To wszystko doprawione blackiem… I wtedy wiedziałam już, że będę wracać do tego albumu. Dobrowolnie i z nieskrywaną przyjemnością. A to dopiero trzeci utwór!
“Lakryce” to kolejna porcja zaskoczeń, których dostarcza nam Diatom. Stópka sama rwie się do tańca przy zmianach tempa na walczykowe. Do walczyka utworowi jednak daleko, prędzej skłonna byłabym opisać go jako walec na (chwilami) ¾ – mocny z początku wokal, który wyżłabia w głowie miażdżący tekst, chwilami wręcz art-rockowe partie gitarowe wchodzą w dalszej części utworu w piękny dialog z wokalem. Fantastycznie wypełnione przestrzenie, dzięki czemu sekcja rytmiczna nie sprawia wrażenia odseparowanej. Całość mimo, że nie jest najcięższym muzycznie utworem z płyty, niewątpliwie posiada swoistą wagę.
Zapoznając się z kolejnymi utworami miałam wrażenie nie tylko płynności tematycznej w warstwie lirycznej, ale wręcz pewnej chronologii. Sama w sobie uwodząca kalejdoskopem brzmień tytułowa “Sól” zawiera w tekście wers “po burzy zamykam oczy”. Zabieg celowy, czy też czysty przypadek?
Pod względem muzycznym natomiast wspomniane wcześniej niedostatecznie głośne jak na moje ucho partie basu rekompensuje outro w “Wysoko” czy bridge w “Pętli”. Chapeau bas (pun celowy). Stanowczo opowiadam się za zwiększeniem ilości tego typu smaczków w przyszłości!
Najchętniej opisałabym każdy otwór po kolei, ale obawiam się, iż w takim wypadku niniejszy tekst zdecydowanie zbyt dalece przekroczyłby granice rozsądku. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wspomniała czegoś więcej o wokalach. Te bowiem są technicznie bez skazy i w cleanach, i w krzykach, i w pojawiających się melizmatach („Urodzaj” to idealny reprezentant wspomnianych ozdobników). Barwa głosu wokalisty niezwykle pasuje do warstwy muzycznej, choć niekiedy ze względu na siłę chętniej słyszałabym go odrobinę ciszej w stosunku do reszty.
Jako całość, album jest spójny, dojrzały, dostrzegalna jest konsekwencja w stylu obranym przez niewątpliwie świadomych muzycznie artystów. Konsekwencja nie stanowi jednak tutaj synonimu nudy; jest to raczej konsekwencja w asymilacji zdobyczy mniej czy bardziej okolicznych gatunków do własnego grania. Podoba mi się kolejność utworów (tak, tego też zwykle się czepiam), dzięki któremu całość stanowi wręcz ucieleśnienie (umuzycznienie?) aforyzmu „apetyt rośnie w miarę jedzenia” (tudzież słuchania). Zaprezentowane muzyczne eksperymenty przywiodły mi na myśl Primusa, choć zdecydowanie cięższego, albo trochę mniej groove’owego Mastodona odpływającego momentami w kierunku blacku. Kłębek muzycznych skojarzeń zamyka album norweskiego awangardowego/blackowego Ved Buens Ende, “Written in Waters”. Recenzować takie długograje to czysta przyjemność.
https://www.facebook.com/diatom.band
Martyna
Danny Boy Experience
Danny Boy Experience to projekt, po który sam z siebie raczej bym nie sięgnął. Dlaczego? Wynikałoby to wyłącznie z niewiedzy. Nie potrafiłbym jednoznacznie stwierdzić, czy aby na pewno mi się to spodoba, ale gdy nadarzyła się okazja by napisać o debiutanckiej płycie zespołu, szkoda by było zmarnować okazję. W końcu do gatunku żadnej awersji nie mam. A Danny Boy Experience reprezentuje szeroko pojętego blues rocka, tak więc myślę że przy okazji można to potraktować jako swego rodzaju nowość.
Liderem oraz założycielem grupy jest Daniel „Danny Boy” Frontczak, odpowiadający za gitarę oraz wokal. Zapewne nie tylko, jeśli sugerować się nazwą zespołu – choć skład jest stały, czteroosobowy. Ilość materiału, jakim uraczyli nas muzycy, jest całkiem szczodra – całość to w sumie ponad godzina muzyki, zamknięta w czternastu kompozycjach. Wliczony w to jest jeden cover, dość zresztą zaskakujący jak dla mnie.
Choć poza bluesem i rockiem raczej nie uświadczy się tu innych muzycznych rewelacji (chociaż wydaje mi się, że chwilami muzycy skręcają w stronę a to hard rocka, a to nieco mrocznego country), to album w praktyce wypada bardzo różnorodnie – na pewno dużo bardziej, niż mi się na początku wydawało. Zespół jako swoje inspiracje podaje m.in. takich artystów, jak Jimi Hendrix, Elvis Presley, BB King czy też Tadeusz Nalepa. Dominują dźwięki lekkie, dość zachowawcze i nonszalanckie, ale jednocześnie niewyzbyte energii i zaangażowania. Z drugiej strony pojawiają się mocne, intensywne uderzenia. Czasem, gdy nastrój sprzyja, grupa wspomaga się brzmieniem organów Hammonda.
To nie jest muzyka piękna, nie brakuje w niej gitarowych zgrzytów (świetnie słychać to chociażby w utworze „Polatać”), czy też wyraźnego, zachodniego zadymienia. Ciekawie kontrastuje to z czystym brzmieniem albumu. Paradoksalnie oba te elementy wzajemnie się uwypuklają. Szczególnie, gdy słuchacz skoncentruje się właśnie na gitarach, które zdecydowanie stanowią kluczowy element albumu. Chwilami można odnieść wrażenie, że grają one całkowicie niezależnie od reszty instrumentów, że to one nadają kierunek reszcie. Riffów, zagrywek oraz solówek jest tak wiele, że właściwie nie za bardzo wiem, na których powinienem się najbardziej skupić. Za to wiem, które fragmenty są moimi ulubionymi.
Należy jednak podkreślić, że odbiorca nie czuje się (a przynajmniej nie powinien) tym przytłoczony. Ot, muzyka rozbudowana, lecz jednocześnie prosta. Identycznie rzecz ma się z nastrojami: album wypełniają zarówno kompozycje o dojrzałym, poważnym wydźwięku, jak i utwory nastawione bardziej na zabawę konwencją. Gdzieś pomiędzy plasują się numery sztandarowe dla hybrydy rocka i bluesa, które po prostu mniej lub bardziej wpadają w ucho.
Przyznaję bez bicia, że otwierający album utwór „Zapomnij mnie” odebrałem dość chłodno. Niczym mnie za serce nie chwycił, wydawał mi się za mało wyrazisty, zapamiętywalny, nawet mimo głośnego brzęku charakterystycznych gitar. Słucham, słucham… I nic. Ale później było już coraz lepiej, a debiutu skończyłem słuchać z myślą, że jest to debiut udany. Ostatecznie, jak to bywa w przypadku takich albumów, sporo było momentów, przy których zatrzymałem się na dłużej.
Nie mogę nie przytoczyć raz jeszcze kompozycji „Polatać”, które pochwalić się może także świetnym riffem prowadzącym cały numer. Pozytywnie dobieram także dość humorystyczną „Rikszę”, przy czym na początku zdawało mi się, że będzie zupełnie na odwrót. Pierwszych dwudziestu sekund najchętniej bym się pozbył, ale ten lekki niesmak już po chwili został mi zrekompensowany z nadwyżką, ku mojemu zaskoczeniu. Dziarski rytm, żywa gitara akustyczna, lekka i zarazem sympatyczna solówka… To jeden z najmocniejszych punktów albumu i w sumie trochę szkoda, że właściwie jako jedyny reprezentuje taką stylistykę. Korzystając z okazji napomknę jeszcze o dość hardrockowym „Lazy Blond”, znów wyróżniającym się solówką – dla odmiany agresywną, intensywną, bardzo długą. Taki charakter albumu, że większość pozytywów koncentruję na gitarach w różnej postaci.
Chciałbym jeszcze wrócić do wspomnianego przeze mnie coveru – panowie z Danny Boy Experience postanowili wziąć na warsztat jedną z bardziej znanych kompozycji Depeche Mode, czyli „Personal Jesus”. Efekt jest… intrygujący. Zderzenie dwóch całkowicie różnych światów jest tu bardzo widoczne, ale udało się zachować ducha oryginału, mimo totalnego przearanżowania. Wystarczy tylko wsłuchać się w znajomo brzmiący riff, a gdy jeszcze wejdzie wokal… brzmi znajomo, prawda? „Personal Jesus” zajmuje na albumie miejsce przedostatnie, zaś kończy go… kołysanka. Akustyczna kompozycja „Teraz śpij” wycisza, uspokaja, oznajmia że to już koniec wrażeń. Swoje zadanie spełnia, ale trochę mi się z resztą materiału gryzie… Doceniam różnorodność całości i przedstawiam ją jako plus, przy czym „Teraz śpij” zwyczajnie mi się z tą całością nie zazębia.
Ale czy ma to kluczowy wpływ na ogólny odbiór? Zdecydowanie nie. To co najlepsze jest w środku. Debiut Danny Boy Experience to materiał ambitny, wypełniony po brzegi dobrociami, jakie da się wydobyć z instrumentów strunowych. Istotne jest także to, że w jego przypadku nie można mówić o jakimkolwiek ciężarze gatunkowym. Cóż – jak wiadomo, nie samym metalem człowiek żyje. Dobrze czasem sięgnąć po coś innego, zwłaszcza że spodziewałem się czegoś po prostu przyzwoitego, dobrego, a dostałem coś bardzo dobrego
Barlinecki Meloman
DEVILSNACK „GAMMA MUTANT”
Choć Devilsnack samo w sobie jest dość świeżym projektem (powołano go do życia w 2017 roku), to tworzą go dość doświadczeni muzycy – pewne źródła mówią, że jest to już swego rodzaju „supergrupa”. Opinie na temat supergrup bywają różne, ale w tym przypadku nie mamy do czynienia ze światowymi sławami, tak więc ten temat pozwolę sobie pominąć. Skład Devilsnack ustabilizował się w roku 2018, a rok później zaowocowało to wydaniem debiutanckiej EPki „Gamma Mutant”. Cztery utwory (w tym jeden bonusowy), kilkanaście minut, mnóstwo potencjalnych możliwości.
Po miesiącach odkrywania nowych ścieżek oraz poszukiwań brzmień, w których muzycy odnajdą się najlepiej, padła decyzja, by grać groove metal. Czy jest to zwyczajny groove metal? Cóż – sama muzyka nie przynosi większych niespodzianek, za to jest zagrana zgrabnie i wstydu absolutnie nie przynosi. No i nie ogranicza się do piłowania ciągle tych samych motywów. Zapożyczeń jako takich nie odnajduję, chyba że mówimy o innych gatunkach – we wszystkich kompozycjach ewidentnie czai się ten rockowy dryg.
Co to oznacza w praktyce? Ano tyle, że generalnie w dalszym ciągu jest to metal, niemniej swoją formą może przekonać do siebie także słuchaczy o bardziej wrażliwym słuchu. Na próżno szukać tu szaleńczego pędu czy też tnących jak maczeta, świdrujących riffów. Nie zabrakło za to melodii oraz rytmów na tyle chwytliwych, by noga sama z siebie zaczęła do nich tupać. Czy z tego powodu momentami robi się zbyt lekko i zbyt delikatnie? Niezupełnie. Od takich zespołów nie ma co oczekiwać sieczki, tu kluczem jest bardziej wyważone granie. Dobrze słychać to chociażby po solówkach – i choć w przypadku tej z utworu „Razorblade” faktycznie można było sobie pozwolić na więcej, tak ta z utworu tytułowego zdecydowanie przypadła mi do gustu swoją stonowaną formą. Ale żeby nie było nieścisłości: zespół nie odcina się całkowicie od solidniejszych uderzeń, dzięki czemu jako taki balans udało się zachować.
Podobnie jest z wokalami. Na szczęście nie występuje tu żadna monotonia, czy też jednostajność – melodyjności odmówić mu nie można. Przeważają partie z pogranicza czystego śpiewu oraz wrzasku, choć zarówno całkiem czyste (charakterystyczne dzięki swojemu niskiemu tonowi) partie, jak i bardziej agresywne, ochrypłe wokale również się trafiają. Z kolei przejścia w klasyczny growl mają miejsce rzadko. Być może należę do mniejszości, ale przyznam szczerze, że bardziej odpowiadają mi właśnie te czyste partie. Może dlatego, że nie przechodzą one w patos oraz kicz, które tylko by tej EPce zaszkodziły, a po prostu dodają kilka punktów do ogólnej rozmaitości.
Na sam początek idzie „Razorblade”, wbrew tytułowi polskojęzyczny – jako jedyny z całej płyty. I już sam ten fakt pozwala na niego spojrzeć z nieco innej perspektywy. Bardziej „po naszemu”. Rozpoczyna się miarową perkusją oraz charakterystycznym basowym riffem, by po chwili pod asystą konkretnych wrzasków Kangura przejść w część właściwą, uzupełnioną o gitarę elektryczną. Przyznam szczerze, że po tym dość agresywnym rozpoczęciu spodziewałem się czegoś cięższego, ale ostatecznie nie czuję jakbym faktycznie coś stracił. Na uwagę zasługuje refren, za którym faktycznie chciałoby się wtórować samemu.
Następny w kolejce jest utwór tytułowy. I w nim chyba najbardziej słychać, że gdyby zespół całkowicie wyzbył się nieco mocniejszych fragmentów, to mogłoby się zrobić zwyczajnie nudno. Gdy dorzucimy do tego mocarne zwrotki (efekt podbijany jest przez pogłos nałożony na wokal w ostatnich sekundach) i minimalną ilość czystych ścieżek, otrzymujemy najcięższą kompozycję na płycie. Za dużej konkurencji może i nie miała, ale to akurat raczej nieistotne.
Numer trzeci na krążku zajmuje „Desert Walk”. Zaczyna się bez przytupu, ale gdy wchodzi wokal, riff przechodzi diametralną przemianę i robi się dużo bardziej „walcowaty”. Pod względem ciężaru niewiele ustępuje poprzednikowi. Tu zwykłego śpiewu także niewiele, ale właśnie te partie mogę nazwać swoimi ulubionymi. Niestety nie bardzo idzie to w parze z muzyką, bo „Desert Walk” właściwie kończy się, zanim na dobre się rozkręci. Instrumentalnie nie przykuł on mojej uwagi na dłużej, ale to jeszcze nie powód, by go pomijać w trakcie odsłuchu.
Płytę kończy „Saddling a Unicorn”, numer inny od pozostałych. A już na pewno najbardziej niepoważny. Wobec niego mam raczej mieszane odczucia, bo samą konwencję (która gładko przechodzi w dystans) można docenić, ale gdy porówna się go z pozostałą trójką, to jednak trochę się to ze sobą gryzie. Stylu muzycznego Devilsnack nie zmienił, ale podejście już tak. No i refren jak dla mnie ciut za bardzo przekombinowany… Pamiętam o tym, by traktować „Saddling a Unicorn” z przymrużeniem oka, ale chyba jednak wolę, gdy zespół trzyma się poważniejszych tematów.
„Gamma Mutant” to EPka dość zwyczajna, choć ma sporo momentów, na których warto zawiesić ucho. Na niedobór materiału nie narzekam, na początek wystarczy – debiutanckie EPki traktuję zazwyczaj głównie jako klasyczną demonstrację możliwości. Oczywiście jest szansa, że po upłynięciu tych kilkunastu minut co niektórym zacznie doskwierać niedosyt. W takiej sytuacji są dwa wyjścia: albo włączyć płytę od nowa, albo poczekać na kolejny krok zespołu. Którą opcję wybierzecie?
Barlinecki Meloman
DiAnti – LOCKDOWN
„Lockdown„. Tak zatytułowany został nowy album zespołu DiAnti. Wydarzenia ze świata sprawiły, że szanse na zwrócenie uwagi tym tytułem mogą być nieco większe. Prace nad materiałem pochłonęły sporo czasu i energii, czego świadectwem może być fakt, że na płycie (choć słowo „płyta” akurat nie jest tu właściwe, ale o tym za chwilę) znajdują się także kompozycje znane już od trzech lat. Choć z tego co wyczytałem na stronie zespołu, utwory te powinno się traktować raczej jako bonus. Tak czy inaczej, materiał jest w ostatecznej formie premierowy, i wyróżnia go nie tylko tytuł.
Moja pierwsza myśl była taka, że zespół postanowił nagrać album na fali pandemii, ściśle z nią powiązany. Takiego zabiegu dopuścił się m.in. Mariusz Duda, rozpoczynając muzyczny cykl określany jako „Lockdown Trilogy”, czy też Kazik ze swoim albumem „Zaraza”. Tu także spodziewałem się albumu koncepcyjnego, który z takich a nie innych powodów został wydany w nietypowy sposób. Drugi warunek właściwie się zgadza: „Lockdown” nie jest dostępny w formacie fizycznym. W ogóle. Z jednej strony szkoda, nie ukrywam tego. Z drugiej szanuję wybór zespołu i doceniam fakt, że bez przeszkód można odsłuchać go na wszelakich serwisach streamingowych, co też kilkukrotnie uczyniłem, przygotowując ten tekst. Cóż, taka istota obecnych czasów. Brak jakiegokolwiek fizycznego formatu osobiście traktuję jako coś innego, alternatywnego. Możliwe, że ma to wpływ na moje ogólne postrzeganie ostatecznego efektu pracy zespołu.
/Zresztą, jak stwierdził lider zespołu Grzegorz Fiks „tych płyt i tak nikt nie kupuje”. Nie wiem ile egzemplarzy albumu „W Górę” się sprzedało ale znam doskonale poczucie humoru Grzegorza 😉 /***
Sama muzyka to całkiem lekki i przyjemny punk rock. Bez niechlujstwa, bez brudu, za to energiczny i melodyjny. Zawsze traktowałem punk rocka jak bardziej cywilizowaną odmianę klasycznej muzyki punkowej, a ten album zdaje się potwierdzać moje odczucia. Ponadto dużo tu nawiązań do klasycznego rock’n’rolla czy też hard rocka – pierwsze sekundy utworu tytułowego rozpoczynającego cały album mimowolnie przywołuje skojarzenia ze współczesnym wariantem AC/DC czy też Airbourne, szczególnie w połączeniu z bardzo charakterystycznym wokalem. Ostatecznie określiłbym „Lockdown” wypadkową wszystkich tych gatunków.
Jak można się spodziewać po stylistyce, nie są to jakoś szczególnie wysublimowane i oryginalne brzmienia. DiAnti proponuje muzykę z kategorii bardziej rozrywkowej, co nie znaczy, że nie niesie ona ze sobą żadnych konkretnych wartości. Wbrew tytułowi tematyka zawarta na albumie jest całkiem różnorodna. Utwór tytułowy przedstawia dość ironiczne i zdystansowane podejście do tego, co zgotowała nam pandemia koronawirusa, choć gdybym miał określić to precyzyjniej, w miejsce pandemii wstawiłbym polski rząd. „Lajki„, kompozycja w teorii archiwalna, to kolejny manifest w stronę pustych symboli, za pomocą których reaguje się w sieci na wszystko, co nas otacza – także to, co niekoniecznie powinno się tam znaleźć. „Dusza” przedstawia dziwnie znajome mi sytuacje, z tego względu utożsamiam się z nią dość mocno – tutaj przyznaję punkt od strony czysto subiektywnej.
Tematycznie najbardziej odznaczają się według mnie „Chłopaki z Marsa” oraz „24h„. Pierwszy utwór powstał z okazji trzydziestolecia uformowania Jednostki Wojskowej GROM. I od razu chcę podkreślić, że to bezdyskusyjnie najlepszy numer na albumie. Odpowiednio dociążony – podbity mocnym wokalem, w taki sposób, by nie odstawał od tematyki. Drugi z kolei składa hołd ratownikom medycznym poświęcającym się swojej trudnej i wymagającej pracy. Do obu numerów zostały zrealizowane teledyski na wysokim poziomie.
W tym miejscu warto wspomnieć o gościnnym udziale zasłużonego, byłego GROMowca, znanego jako Naval. Naval napisał tekst do „Chłopaków z Marsa”, ponadto możemy go zobaczyć we wspomnianych teledyskach oraz posłuchać w poszczególnych utworach, jednak to właśnie w „Chłopakach…” Jego rola jest największa. Współpraca Navala z zespołem sięga w rzeczywistości dużo głębiej, z tego względu jego obecność zdecydowanie nie jest przypadkowa. I wyszło to albumowi na dobre…
…ale idealnie (niestety) nie jest. „Lockdown” momentami sprawia wrażenie nierównego. Najbardziej doskwierało mi to właśnie w utworze „24h„, w którym z jednej strony mamy interesujący koncept, słuszną tematykę i bardzo dobrą solówkę, a z drugiej męczący, nienaturalnie rozciągnięty refren. To akurat głównie kwestia nieco „skrzeczącego” w wyższych tonach wokalu, z tego względu wolę, kiedy Grzegorz Fiks śpiewa niżej. W części utworów zabrakło mi też jakiegoś charakterystycznego elementu, dzięki którym mogłyby się wryć w moją pamięć i już z niej nie wychodzić, nawet gdyby to miała być zwykła dekoracja (jako mój ulubiony przykład podam elektroniczne, nieco jazgotliwe połamańce w „Lajkach”) – całości słucha się przyjemnie, ale to jeszcze ciut za mało.
„Lockdown” to jeden z tych albumów, który nie jest definiowany tylko przez samą pracę instrumentów z dorzuconymi wokalami. Dostrzegam tu koncept, choć całość nie przedstawia jednej, ciągłej historii. Zespół zadbał o to, by uatrakcyjnić album w oryginalny sposób. Wzbogacone kompozycje są zdecydowanie tymi najciekawszymi, reszta gdzieś mi poumykała i w efekcie nie zapadła jakoś szczególnie w pamięć. Z tego względu właśnie te środki doceniam najbardziej; mało tego, mam wrażenie, że to właśnie one w praktyce definiują „Lockdown„. Czy to minus, czy to plus, zależy chyba od perspektywy.
*** dopisek Gregora.
Barlinecki Meloman
Dance Like Dynamite „Litania kłamstw”
Z reguły nie sprawdzam danego wykonawcy, zanim podejmę decyzję o napisaniu recenzji. Na samym początku mojej recenzenckiej działalności dokładniej upewniałem się, z czym konkretnie będę mieć do czynienia, ale z czasem uznałem jednak, że lepiej będzie brać albumy w ciemno. Oczywiście zdarzają się wyjątki – tym razem także odstąpiłem od tej reguły i zawczasu odpaliłem sobie przedpremierowo „Litanię Kłamstw” zespołu Dance Like Dynamite. Już po pierwszych dźwiękach wiedziałem, że będę chciał o niej napisać. Data premiery przypada na dwudziestego maja, i z czystym sumieniem mogę napisać, że jest to materiał zdecydowanie wart uwagi.
Zanim jednak wyjaśnię, skąd taka teza się wzięła, rzucę na start kilkoma faktami: Dance Like Dynamite powstało w roku 2015, a „Litania Kłamstw” to konkretnie trzecie wydawnictwo zespołu. Sami muzycy zdążyli nabrać doświadczenia w innych projektach, zakładam więc, że ma to pewien wpływ na końcową postać albumu, dojrzałą i poważną. Zwłaszcza poważną, bo kryje się za tym konkretny przekaz. Album dzieli się na dwanaście utworów, a może raczej epizodów…
…gdyż jest to album koncepcyjny. Opowiada on historię o walce z nałogami oraz poszukiwaniu samego siebie. Dość powiedzieć, że temat z życia wzięty – Krzysztof „Sado” Sadowski napisał teksty o problemach osobistych, ale zarazem dość powszechnych, niestety. Dotykały one i będą dotykać wielu z nas. Charakterystyczny jest sposób przedstawienia tych tekstów – w części utworów wokal Sadowskiego jest właściwie pozbawiony jakiejkolwiek melodyki, a do rapu też mu trochę brakuje (chociaż w zwrotkach utworu „Nie ma nas” faktycznie zbliża się on do rapu). Momentami jest to po prostu recytacja prezentowana do muzycznego podkładu, i to faktycznie może wymagać pewnego przyzwyczajenia. Poszczególne fragmenty historii opowiadane są z zamierzoną monotonią, jakby bez emocji, choć to w rzeczywistości tylko złudzenie. Słychać w tym pogodzenie się z losem, a jednocześnie chęć walki z nim, oraz, wraz z rozwojem tejże historii, nadzieję na lepsze. Bo wątek nadziei także się tutaj pojawia.
Sadowski nie odpowiada za wokale jako jedyny. Na trzecim albumie zespołu znalazł się cover utworu Johna Barry’ego, tutaj noszący tytuł „Diamenty żyją wiecznie” – zaśpiewano go po polsku, damskim, bardzo przyjemnym głosem. Czy ta wersja „Diamonds are Forever” także jest częścią całego konceptu „Litanii kłamstw”? Cóż – ja przyjmuję, że gdyby nie była, to na albumie by się nie znalazła. Dodatkowym uzupełnieniem liryk lidera grupy jest kompozycja „Są takie chwile”, w której wykorzystano wiersz o tym samym tytule autorstwa Kazimierza Przerwy-Tetmajera.
Kolejną atrakcją jest użycie dwóch języków obcych – po jednym na utwór. I żaden z nich nie jest bynajmniej językiem angielskim. „Geheimnis” otrzymuje ode mnie tytuł najbardziej specyficznego utworu spośród wszystkich pozostałych, a to spowodowane jest niemieckim tekstem, a także tym, że zespół faktycznie zadbał o to, by „Geheimnis” brzmiało tak niemiecko, jak tylko się da. Wystarczy dorzucić do tekstu prosty rytm oraz pewną motoryczność. Nie każdemu to podejdzie, nie ma co ukrywać. Zaraz po nim następuje coś w rodzaju przerywnika – „Nattasang” (czyli po norwesku „kołysanka”). Tytuł faktycznie zobowiązuje – są to klawiszowe, delikatne i zarazem melancholijne dźwięki, lekko podbite elektroniką oraz uzupełnione kojącym głosem, również damskim.
Muzycznie album ten zupełnie wymyka się schematom. Dominuje oczywiście brzmienie gitar, a całość wypełniają takie brzmienia jak hard rock, new romantic, coldwave, punk rock czy też (nie)zwykła alternatywa. Dobrym przykładem muzycznej otwartości jest na przykład „Szukam”, ze świetnym, jakby rozmytym, nowofalowym riffem, oraz nieco toporną elektroniką, ale prawda jest taka, że teoretycznie mógłbym przedstawić w tym miejscu jakikolwiek inny utwór z albumu. A metal? Nawet i tego nie zabrakło – wystarczy wsłuchać się w mocarny początek kompozycji „Ból jest niewidzialny”. Wraz z mijającymi sekundami, pomiędzy lekkim podkładem pod szeptane zwrotki (mieszane z dużo bardziej agresywnymi partiami), utwór przechodzi z brzmień bardziej metalowych w lżejsze, choć nie mniej intensywne, punkowe. Pod względem ciężaru to najmocniejszy punkt albumu. Wrażenie potęgowane jest przez fakt umieszczenia go zaraz po „Nattasang”.
Instrumentarium, jak przystało na tak rozbudowany materiał, także wykracza poza standardy. Warto odnotować gościnny udział trębacza Tomasza Ziętka (trąbki możemy posłuchać we wspomnianych już „Nie ma nas” oraz „Są takie chwile”). Jak można wywnioskować po wymienionych przeze mnie wcześniej gatunkach, cały materiał jest bardzo trudny do zaszufladkowania, więc nawet nie próbuję tego robić. Nie waham się nazwać tych dźwięków oryginalnymi, mając pełną świadomość tego, że dziś o oryginalność w muzyce trudno. Na pewno nie jest to coś zwyczajnego, do niezobowiązującego posłuchania – całość tworzona jest przez zdecydowanie zbyt wiele konkretnych, pozornie niepasujących do siebie elementów, by tak o jej posłuchać, po czym odstawić w zapomnienie. Wszystko ma tu swój cel oraz sens – wystarczyłoby usunąć jakąkolwiek część całej konstrukcji, a efekt finalny nie byłby już taki sam.
„Litania kłamstw” to album faktycznie bardzo ambitny i różnorodny. Ozdobiony kilkoma nietypowymi dodatkami oraz przedstawiony w sposób dający do myślenia. Z racji tego, że jest to album koncepcyjny, którego należy słuchać od początku do końca, tak też do niego podszedłem. Chociaż to akurat tworzy według mnie pewien paradoks, gdyż żadne utwory nie brzmią tu tak samo – z tego względu być może warto by było wspomnieć, które z nich spodobały mi się bardziej, a które mniej, ale tym razem sobie odpuszczę. Jako całokształt najnowsze dzieło zespołu broni się bezproblemowo. Osobiście bardzo sobie cenię albumy, których nie można porównać do czegokolwiek, za którymi stoi z góry określony koncept, nie tylko tekstowy. Z każdym kolejnym odsłuchem „Litania kłamstw” zyskuje coraz bardziej, choć jednocześnie należy wspomnieć, że wymaga ona od słuchacza sporego zaangażowania oraz uwagi.
Barlinecki Meloman
https://www.facebook.com/dancelikedynamite
Fot: Ivo Ledwożyw