Rap rock, rapcore, łączenie rapu z muzyką gitarową. Kiedyś nurt wręcz przełomowy, dziś już raczej chleb powszedni. Wbrew pozorom, zespołów działających w tym nurcie jest całkiem sporo. Co rusz odkrywam nowe kapele, które zdecydowały się oprzeć swoją twórczość na takiej hybrydzie – jedne po prosty praktykujące typowe dla niej standardy, inne dodające coś od siebie i wnoszące pewien powiew świeżości… A czasem takie kapele odkrywają mnie – tak właśnie było z zespołem Endless Moor. Muzycy pracują obecnie nad kolejną EPką, ale wcześniej w moje ręce trafił ich poprzedni, oficjalnie wydany materiał, dość enigmatycznie zatytułowany „1>4”. Czy przyniósł on jakieś gatunkowe rewelacje?

 

Sam zespół, choć formalnie założony w zeszłym roku, składa się z muzyków, którym doświadczenia nie brakuje. Styczeń roku bieżącego przyniósł debiut grupy – od razu trzeba przyznać, że bardzo skromny. Trzy utwory dające finalnie niecałe dwanaście minut to nie jest dużo. Warto więc potraktować tę EPkę wyłącznie jako próbkę możliwości zespołu – a te jednak przebijają się tutaj dosyć wyraźnie. Endless Moor stawia po prostu na rocka, który nie skręca w jakiś specyficzny odłam, co charakteryzowałby się odmiennym brzmieniem. Jasne, znajdzie się tutaj zarówno motywy bardziej piosenkowe (większa część utworu „Rak”), jak i ostrzejsze tony („Ludzie koty”), ale całość pozostaje raczej wyrównana. Natomiast czynnikiem wyróżniającym jest tutaj wokal Michała Tworowskiego – w przeważającej ilości rapowany. Poza tym raczej nie ma tu zbyt wielu rzeczy, które faktycznie mogłyby wyraźnie przykuć uwagę, ale nie znaczy to oczywiście, że cokolwiek muzykom ujmuję. Ot, solidne gitarowe granie, ale raczej nic ponad to. a

 

Inna sprawa z kolei, że EPka ma kilka momentów, przy których warto zatrzymać się na dłużej. I właśnie momenty można uznać tutaj jako te główne atuty „1>4”, jako że z perspektywy całości po prostu trudno wydobyć z niej cały potencjał. To często bywa bolączką takich wydawnictw: koniec następujący zanim muzyka się na dobre rozkręci. W tym przypadku to odczucie jest o tyle silniejsze, że kompozycje nie są od siebie aż tak bardzo odmienne. A o jakim stylu mowa? To rock prosty, nastawiony na gitarowe, wiodące prym motywy, umiarkowane tempo oraz akcentowanie przekazywanych lirykami przekonań oraz wizji świata. A tematykę tychże niby łatwo przewidzieć, ale perspektywa potrafi być nietypowa. Za przykład (nie żeby było aż tak z czego wybierać) posłuży udekorowany nieco metalowymi riffami utwór „Ludzie koty”, opowiadający o lokalnych pijaczkach, przesiadujących wieczorami pod sklepami, i ich życiach ukazanych metaforycznie jako kocie życia. Porównanie ich do ulicznych kotów, walczących o każdy kąsek (w tym kontekście materialny, a konkretnie wartościowy), to dosyć oryginalny pogląd, i tym też potrafi przykuć uwagę. Sam numer najbardziej mnie do siebie przekonuje, jako że widzę w nim solidną nawijkę pod dobry -Q bynajmniej nie bitowy – podkład.

 

„Ludzie koty” to drugi utwór na płycie. Pierwszym jest „Rak”, który tytułem może budzić skojarzenie z kumulacją negatywnej energii i jej upustem. I faktycznie, tekst traktuje o zmorach naszego społeczeństwa – głównie tych z bogatego środowiska. Początkowe minuty to dla mnie odrobinkę zmarnowany potencjał: gdy pierwszy raz słuchałem tego utworu, trochę mimowolnie zacząłem szukać wersów, które bardziej uciekałyby w rap. Te pojawiają się dopiero na koniec – i to właśnie pod koniec Michał zaczyna się swoim wokalem bawić, próbować nieco nieoczywistych rejonów – jak najbardziej go do takich zabaw zachęcam, gdyż możliwości ma on spore i dobrze by było odpowiednio je wykorzystać. Sam utwór także nabiera wówczas tempa, staje się bardziej energiczny i zwyczajnie mocny. Koncówka zatem bardzo dobra. Metryczka zespołu może faktycznie trochę mnie ograniczyła, ale po zapoznaniu się z całością stwierdzam, że Endless Moor bez tego charakterystycznego, podkreślonego rapu niekoniecznie do mnie przemawia. Z drugiej strony, rap Michała też nie ulega radykalizacji, przesunięciu poza widoczne granice – to momentami bardziej melorecytacja, charakterystyczna maniera z przekąsem przekazująca treści…

 

…i to się dobrze uzupełnia z muzyką, która także nie stanowi nie wiadomo jakiego szaleństwa. Finałowe „Mózgi”, czyli swego rodzaju hymn ku indywidualnemu, samodzielnemu wglądowi na świat, zostały bardziej rozbudowane względem pozostałej dwójki – muzyczna różnorodność, wyrażana nie tylko rozmaitymi riffami i płynnymi przejściami, daje o sobie znać częściej i dobitniej. I super, tyle tylko że niewiele więcej z tego wynika. To znaczy wynika – nagły koniec EPki. „Ej, ale już?” – i nie chodzi o to, że zawsze im więcej, tym lepiej. Cała rzecz polega na jasnym werdykcie wystawianym przez słuchacza – a ten może być po prostu niejako zaburzony przez znikomą ilość bodźców. Nieważne, ile by się tego naładowało do środka – a to też nie tak, że tym kompozycjom ich brakuje – ciężko uczynić z tego dobry zamiennik.

 

Jak więc to wszystko podsumować? Nie wiem do końca. Czuję w głowie pewną pustkę. „1>4” nie zostaje w świadomości, tylko szybko przez nią przenika i zaraz ulatuje. I tu znów rodzi się pytanie podobne do tych, które stawiałem w ostatnich tekstach: czy to sugestia, by zaraz znów wcisnąć przycisk „Play”? Tu dylemat może być większy, jako że w tak krótkim odstępie czasowym wielu nowości się tu nie odkryje. Może więc trzeba dać EPce trochę więcej czasu? Wtedy ma to chyba więcej sensu, jako że wówczas dostajemy po prostu dobrego rap rocka. Nic mniej, nic więcej.

 

Łukasz (Barliniak)

Strona zespołu na Facebooku

 

Fot: FotoAno – Gosia Szatan

 

 

 

 

 


EverdeaD – „Resurrected Into Plagues”

EverdeaD to projekt wyjątkowo młody stażem – jego początki sięgają czerwca 2020 roku, choć tworzący go muzycy udzielali się wcześniej także w innych projektach. Zespół dopiero co wyrabia sobie markę w undergroundowym środowisku, czego efektem jak na razie są dwie demówki: „Covid Sessions” oraz „Resurrected Into Plagues”, którą dzisiaj chciałbym Wam przedstawić. Obie zostały wydane w niewielkim odstępie czasowym, co może świadczyć o tym, że EverdeaD idzie jak burza, nie oglądając się za siebie. Odzwierciedla się to również w samej muzyce.

Zespół zdecydował się postawić na starą szkołę death metalu, z naciskiem na przełom lat 80. i 90. – jednym z najłatwiej zauważalnych elementów dawnych lat jest duszny, nieco zatęchły klimat. Jednocześnie materiał nie sprawia wrażenia jakby był nagrany w piwnicy bloku mieszkalnego. Nacisk położony został głównie na wyrazistość oraz brutalną agresję brzmienia. EPkę wypełnia sześć numerów, w tym intro – wyjątkowo spokojne jak na standardy grupy oraz rzeczywiście budujące nastrój. Rozkręca się, rozkręca…

…i nagle słuchacz zostaje dosłownie zmiażdżony nawałnicą dźwięków, które formą chwilami zbliżają się i do grindcore’u. Ta nie ustępuje w zasadzie już do samego końca. Całość nie trwa nawet dwudziestu minut – większa ilość materiału przy tej intensywności byłaby już niezdrową przesadą, skłaniającą potencjalnych odbiorców do zapędów z lekka masochistycznych. Zresztą, może ten masochizm i w obecnej formie nie jest obcy…?

Na demie pojawił się gościnnie znany z takich projektów jak Bestial, Thy Ordeal czy też Inhuman Ethics wokalista Paweł Piaskowski, który wspomógł zespół także w miksie oraz masteringu. Cały materiał wypełniony został oldschoolowym, dość prymitywnym w swojej formie growlem, przez co zrozumienie tekstu sprawia spore trudności. Tutaj werdykt zależy wyłącznie od perspektywy, od growlu i tak nie wymaga się nie wiadomo jakiej dykcji, szczególnie jeśli mowa o jego pierwotnej postaci. Poza tym, w przypadku death metalu raczej łatwo się domyślić, czego mogą dotyczyć teksty.

Jeśli zaś chodzi o zamysł dema, to mamy tu do czynienia z pełnoprawnym przesuwaniem granic tak daleko, jak tylko się da. I w zasadzie nie przychodzi to zespołowi z jakimś szczególnym trudem – słychać, że czują się dobrze w tych rejonach, choć przypuszczam że niejeden by się poddał. Bije z tego pewna determinacja, która definiuje obraną przez zespół drogę oraz jej cel. Zespół robi swoje i znajdzie dzięki temu swoich fanów…

…ale ja jednak wiem, że się do nich nie zaliczam. Owszem, lubię czasem posłuchać czegoś, co skoncentrowane jest wyłącznie na bezlitosnym sonicznym łomocie, ale jednocześnie podświadomie liczę na trochę urozmaiceń, swego rodzaju wyrafinowanie. Narząd słuchu można zdewastować na wiele sposobów, i każdy z nich będzie mieć inny wpływ na słuchacza. Wiele zależy od warunków oraz od kreatywności. Tutaj cały czas doświadczam jednego i tego samego, a zagrane w niesamowicie szybkim tempie kompozycje po prostu mi się ze sobą zlewają, nawet mimo wyraźnie zaznaczonych przerw pomiędzy nimi.

Jest to swego rodzaju paradoks, gdyż ilość riffów, przejść oraz różnych sekwencji jest wręcz powalająca. Jednak każdy z tych elementów jest ze sobą wzajemnie połączony tylko jednym celem – sianiem jak największego zniszczenia, przez co ciężko się w tym wszystkim odnaleźć, odseparować od siebie te elementy. I w sumie od strony obiektywnej nie piszę tego jako przytyk, gdyż najbardziej ekstremalne odmiany death metalu właśnie tym się odznaczają. Wiele zależy od formy przedstawienia, a ta w wykonaniu EverdeaD po prostu niespecjalnie mnie do siebie przekonuje.

Za to jako demo spełnia ona swoje zadanie jak najbardziej przyzwoicie. Koneserzy undergroundowego ekstremum powinni być usatysfakcjonowani. EverdeaD celuje w określoną niszę, z czym się zresztą nie kryje. Osobiście uważam że do niej trafi – nazwanie „Resurrected Into Plagues” materiałem złym byłoby mimo wszystko nie na miejscu. Ja z kolei, słuchając tego dema, odkryłem w mojej muzycznej świadomości kolejny punkt wyznaczający granice. Tak więc jeśli szukasz wyłącznie czegoś, co bez skrupułów Cię sponiewiera i nie oszczędzi Twojego słuchu, to nowe demo EverdeaD jest dla Ciebie.

Barlinecki Meloman

https://youtu.be/okFHamCUhsQ

https://www.facebook.com/everdeadPL/