Nie da się ukryć, że wokal ma olbrzymie znaczenie w muzyce. Przekazywane treści, emocje, historie ukazywane z perspektywy podmiotu lirycznego, tudzież autora tekstu… a na koncertach kluczowy staje się głos, podtrzymujący komunikację werbalną. Artyści tworzący muzykę instrumentalną mają niełatwe zadanie, zarówno w studiu, jak i na scenie – a dobry koncert instrumentalny rządzi się swoimi zasadami. Już wcześniej byłem tego świadom, ale dopiero teraz dotarło do mnie, że podstawowe różnice definiowane wokalem bądź jego brakiem potrafią być wręcz kolosalne. Owe objawienie nastąpiło dzięki niedawnemu koncertowi, w którym miałem niewątpliwą przyjemność uczestniczyć. Dwudziestego trzeciego marca, czyli w czwartek, do CK Krzywy Gryf zawitało w ramach Animal Chapters Tour hiszpańskie trio Ciconia, zaś gościem specjalnym został szczeciński wirtuoz gitary, Dariusz Krzysztof Kurman. Wydarzenie objęte było patronatem Radia R.E.C, a więc nie mogło się skończyć wyłącznie na poprzedzającej je promocji – zapraszam do lektury relacji z wydarzenia.
Otwarcie bramek wyznaczono na godzinę 19:00, a start części właściwej nastąpił już pół godziny później. Ciekawiło mnie, jakim merchem będą dysponować Hiszpanie – na samym początku wystawione zostały koszulki o wielu różnorodnych wzorach. Nastrojowe, podkreślające charakterystyczną atmosferę kreowaną przez zespół… Ale to był tylko zalążek (po występie muzycy Ciconii przygotowali także płyty kompaktowe oraz winyle). W międzyczasie Darek Kurman przebywał już na scenie i powoli się rozgrzewał. Aktualnie koncentruje się on głównie na promocji albumu „Psychomelodica” projektu Guitars Project, którego to jest pomysłodawcą (na miejscu również można było nabyć jedną z kilku sztuk przywiezionych przez Darka). Sama formuła występu odbiegała jednak totalnie od tego, do czego zapewne nie tylko ja jestem przyzwyczajony.
Darek nie zagrał typowego, klasycznego koncertu: na scenie pojawił się tylko on sam, uzbrojony w dwie charakterystyczne gitary oraz tablet, za pośrednictwem którego puszczał kolejne utwory, do których dorzucał swoje aranżacje gitarowe… Gdyż w praktyce był to głównie autorski recital gitarowy, ukazujący oryginalne, kreatywne pomysły na to, co było ograne już lata temu. Darek świetnie odniósł się do tego w trakcie występu, stwierdzając, że publika albo rozpozna kolejne kompozycje, albo nie rozpozna – a jeśli nie rozpozna, to znaczy że aranże się udały. Muzyk podszedł do tematu w bardzo oryginalny sposób, biorąc na warsztat m.in. AC/DC, Jimiego Hendrixa, a nawet… Jana Sebastiana Bacha, przewrotnie wykonując po swojemu to, co kojarzone jest głównie z muzyką klasyczną.
Do tego wszystkiego dorzucone zostały kompozycje ze wspomnianego albumu „Psychomelodica”. Te z kolei mają charakter bardzo nietypowy; pojawia się w nich intensywne zagmatwanie, czasem wręcz chaos, ale wszystko jest dawkowane z niesamowitą precyzją. Wbrew pozorom, a zwłaszcza w kontekście tak ambitnej muzyki, brak jakichkolwiek innych muzyków poza Darkiem nie był aż tak odczuwalny. Oczywiście wiadomym jest, że lepiej byłoby zobaczyć na scenie pełnoprawny zespół – należy jednak wspomnieć, że solowa forma występów Darka Kurmana odznacza się wyjątkowym wręcz minimalizmem, który kontrastuje z jego gitarową wirtuozerią, a to z kolei czyni całość może i z lekka specyficzną w odbiorze, ale za to bardzo angażującą. Ku zaskoczeniu samego artysty, nawet i potańcówki pod sceną się odbyły…
Szczeciński muzyk zaserwował przybyłym godzinną dawkę gitarowej jazdy bez trzymanki, ale moment kulminacyjny miał dopiero nadejść. W czasie gdy Darek pakował swój sprzęt, do wejścia na scenę powoli przygotowywali się Hiszpanie z Ciconii. Znajdujące się na scenie pokaźnych rozmiarów obiekty ozdobione grafiką pochodzącą z najnowszego albumu zespołu, „Animal Chapters”, budziły zainteresowanie, ale w życiu bym nie pomyślał, że są one, jak się później okazało, częścią spersonalizowanego oświetlenia używanego przez zespół. A była to dopiero pierwsza niespodzianka z wielu…
…począwszy od tego, że Ciconia nie jest zwykłym zespołem tworzącym muzykę instrumentalną, jakich jest wiele – i to najłatwiej dostrzec właśnie na koncercie. Ciconia nie zrezygnowała ze słów w muzyce, ona zrezygnowała z nich całkowicie. Między utworami, a właściwie w czasie samego występu, ze strony muzyków nie padały żadne wypowiedzi, co czyniło występ dużo bardziej enigmatycznym, ale i wymagającym. I kiedy w przypadku znacznej większości innych wykonawców takie bezsłowne podejście mogłoby spokojnie zostać uznane za brak szacunku wobec odbiorcy, tutaj zostało ukazane jako element sztuki, która broni się przede wszystkim dźwiękami, z pewnym wsparciem chaotycznego oświetlenia. Paradoksalnie sprzyja to większemu angażowi ze strony publiczności, próbującej nadążyć za dźwiękowym spektaklem, który wśród sympatyków zespołu znany jest pod określeniem „InstruMetal”.
Jeśli ktoś myśli, że Ciconia gra klasyczną mieszankę post-rocka i post-metalu, to grubo się myli. Choć oba elementy w rzeczy samej można było usłyszeć na koncercie, to były to tylko subtelne dodatki – możliwie jak najbardziej dyskretne, tak by ich główną rolą było zapewnienie chwili wytchnienia.
Cała reszta oparta została na dynamicznym, rwanym metalu, któremu najbliżej zapewne bliżej do nurtu progresywnego. Potężne, chwilami zbliżone nawet do djentu riffy przeplatały się z majestatycznymi, typowo melodyjnymi zagrywkami, tworząc z tłustym klangiem basu oraz niemal mechaniczną (ale nie bezduszną, w żadnym wypadku!), do bólu precyzyjną pracą perkusji spójną całość, wymuszającą na publice maksimum zaangażowania – w całkowitej ciszy słownej. Mistycyzm całego show potęgowany był przez folkowe, rdzennokulturowe wtrącenia, jednocześnie akcentujące eklektyzm oraz twórczą niezależność.
Sami muzycy potrafią zachować przy całej tej mieszance czystą powagę, nie wyzbywając się przy tym swobody – a o to bywa czasem ciężko, zwłaszcza, kiedy mowa o bardziej wymagającej muzyce. Na początku rzeczywiście byłem zaskoczony faktem, że pominięty został kontakt werbalny – ale z czasem, wraz z prezentowaniem kolejnych, szaleńczych kompozycji, zrozumiałem że to nieodłączny element tego, co serwuje nam Ciconia. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim podejściem – zawsze, na każdym występie kapel instrumentalnych, na którym byłem, stał na scenie chociaż jeden mikrofon, do którego można było coś powiedzieć. Przyznaję, że trochę zmieniło to mój koncertowy światopogląd. Ale co by się nie działo, i tak najważniejsza jest muzyka. A jeśli ma ona w sobie odpowiednią siłę, to dotrze do odbiorcy bez żadnych innych wspomagaczy.
Po obu występach należało ochłonąć. Emocje opadły, nastąpił powrót do rzeczywistości. Darka Kurmana miałem okazję zobaczyć już wcześniej na żywo, ale Ciconia była dla mnie nowością. Słyszałem na jej temat mnóstwo bardzo pochlebnych opinii, i po tym, jak przekonałem się na własnej skórze, co Hiszpanie prezentują na żywo, musiałem przyznać im pełną słuszność.
A na sam koniec, zgodnie z tradycją, przekazuję podziękowania: w pierwszej kolejności dla Ciconii oraz dla Dariusza Krzysztofa Kurmana za rewelacyjne występy; następnie dla Metallurg Music, CK Krzywy Gryf za umożliwienie realizacji wydarzenia; dla Krzysztofa Kaciupy, nadwornego fotografa Radia R.E.C, za udokumentowanie na fotografiach całego wydarzenia; oraz, naturalnie, dla wszystkich przybyłych na miejsce, którzy zdecydowali się pojawić na koncercie mimo czwartkowego terminu – ale mogę się założyć, że nie żałują.
Łukasz (Barliniak)
Radio R.E.C dziękuje:
Cellar Pillow — „Wind Memory”
Cellar Pillow, grafika (Manipulacja komputerowa? Kolaż? Fotomontaż?) dzięki uprzejmości zespołu.
Czy jestem podekscytowana tym albumem? Bardzo. Czy lubię progrockowo-eksperymentalne klimaty? Jeszcze bardziej. Czy zachwycałam się Cellar Pillow w felietonie? Jak najbardziej. Czy jestem entuzjastką nazwy tego zespołu? Jeszcze jak!
Zapoznajmy się najpierw z autodiagnozą formacji:
„Cellar Pillow powstał pewnego wietrznego wieczoru w 2019 roku, początkowo jako solowy mroczno-elektroniczny projekt-odskocznia, a powołał go do życia krakowski gitarzysta Wojtek Dmochowski (Kinestence, ex-dr Zoydbergh).
Z czasem do łask wróciły gitary, pojawił się także głos – Wojtek Lyszczyna (ex-Mediana, ex-New Year’s Day), autor tekstów. Rok 2020 oraz 2021 przyniosły opracowania kolejnych muzycznych pomysłów, łączące w różnych konfiguracjach brzmienia rockowe i elektroniczne.”
Wind Memory to album pełen świeżości i zaskoczeń. Czysta muzyczna awangarda prog-rockowa. Świetny, strategiczny w efekcie (choć nie wiem, czy świadomy) pomysł z przeplataniem dynamiki wewnątrz utworów. Spokojne, kojące brzmienia na przemian z bardziej energicznymi. Taki kontrast wydobywa z kompozycji to, co stanowi jej rdzeń, akcentuje go, sprawiając, że jest nie tylko bardziej charakterystyczny i lepiej dostrzegalny, ale w tym zestawieniu nabiera jeszcze większej mocy. Używanie rozmaitych instrumentów jako akcentów jest tu szczególnie ciekawym zabiegiem, na który polecam zwrócić uwagę podczas słuchania.
Face the Music stanowi wspaniałe wprowadzenie w magiczny świat serwowany nam przez Cellar Pillow. Klimat jak u Russian Circles. Podobne, empirycznie potwierdzone przez zespół amerykańskich naukowców w liczbie sztuk: 1, słownie: jedna osoba, działanie relaksujące. Muzykalia perfekcyjnie progresywne, mięsiste; przyjemne, kojące tonacje. Często bywa tak, że muzyka posiadająca wokal traci na efekcie „płynięcia” (wyjątkowo nie odwołuję się do żadnego filozofa ani naukowca). Tutaj wszystko płynie. (Ups, może jednak niechcący właśnie to uczyniłam).
Lake of Tibigan jest mocniejsze, żywsze rytmicznie. Ale — ten melancholijny zaśpiew gitary! Przypomina mi Pink Floyd skrzyżowany z Dio czy coś tą drogą idące (melancholijna progresja x klasyczny, lekko pompatyczny hard rock). Tytuł stanowi (zgodnie z wnikliwym researchem) odwołanie do powieści z nurtu fantastyki socjologicznej Limes Inferior Janusza A. Zajdla, wydanej w 1982 (ówcześnie z okładką Kazimierza Hałajkiewicza). Nie mam pojęcia, o czym jest — nie będę udawać znawcy po przeczytaniu streszczenia, ale utwór z pewnością zachęca do lektury.
Przy Frozen Bees (uwielbiam te faunastyczne[1] tytuły) najpierw doznajemy oświecenia. Potem wkracza Kraftwerk beat, przywodzący na myśl historie typu Świat Dysku czy Akademia Pana Kleksa. Można też pójść w skojarzenia związane z tytułem i wkroczyć na lodową pustynię, która pochłonęła postapokaliptyczną Ziemię i zamroziła nawet najbardziej pracowite ze zwierząt. Mocno zaskakujący utwór, lekko vintage’owy, z klasycznorockowymi smaczkami tu i ówdzie.
Heart of the Matter — Ta zabawa połamanym rytmem, te syntezatory w tle, to przejście iście 90sowe, psychodeliczne klimaty… Muzyczna uczta dla lubiących wysoki poziom skomplikowania. Możliwie mój faworyt z Wind Memory.
Elephant and Bumblebee spaja liryczność poezji śpiewanej z tonalno-rytmicznymi zawiłościami progresywnego rocka. Niesamowicie ciekawy, klimatyczny utwór (elegancka klubokawiarnia w starohollywoodzkim stylu, jesteście ostatnimi gośćmi, nadchodzi świt, te sprawy).
Okładka płyty „Wind Memory” Cellar Pillow. Grafika zaczerpnięta z BandCampa zespołu.
Mother Night / The Toast ma dla mnie bardzo sentymentalny wydźwięk, jest nawet rockowo-grungowy moment w bridge’u. Tytułowa noc jest mocno wyczuwalna, świetne operowanie muzyczną (i słowną!) symboliką, zauważalne właściwie w całej rozciągłości albumu, nie tylko tutaj.
Panacea — (czy nie wspominałam właśnie o symbolice?) zdumiewająca. Są trance’owe/rave’owe elektronikalia, poprzeplatane akustyczną melodią brzmiącą niczym zagrana na harfie (skojarzenia ze starożytnymi cywilizacjami — momentalne). Kulminacja nie jest tym, czego się spodziewacie.
W Broken Skyline wchodzimy niepokojąco. Klimat niczym w thrillerze science-fiction. Łączenie eterycznej elektroniki z charakternymi dźwiękami gitary i melodyjnym wokalem na tym etapie uważam za jedną z naczelnych charakterystyk tego składu.
Marigold to klasyka rocka w interpretacji i wykonaniu Cellar Pillow — zapnijcie pasy i przygotujcie się na wiele ostrych zakrętów. Bardzo wybija mi się tu (w pozytywnym sensie) dyktująca warunki perkusja. Klasyczny, ale charakterny kawałek.
Wieje — polski tytuł! I znów mnie zaskoczyli. Silnie elektroniczny, psychodeliczny numer, przywodzący na myśl trochę Massive Attack, trochę Dead Can Dance, trochę ceremonię buddyzmu zen, trochę imprezę rave (i to nie koniec!). Trwa niespełna 6.5 minuty, choć z przyjemnością zapętliłam na jakąś godzinkę.
Z eksperymentów muzycznych, choć nie z klimatu, przypominają mi moje ukochane, australijskie Northlane, którzy ostatnimi czasy wręcz specjalizują się w łączeniu gatunków. W porównaniu z Cellar Pillow wydają się oni jednak, cóż, prostsi. Tutaj mamy poziom komplikacji godny… Hm, Traktatu logiczno-filozoficznego Wittgensteina[2], z braku lepszego porównania. Potrafią wyciągnąć z dźwięków pozornie rozbieżnych wspólny mianownik, stworzyć zbiór abstrakcji pasujących do siebie niczym części ciała na obrazach Picassa (z okresu kubistycznego). Efekt — zatrważająco piękny. Nawet mimo okazjonalnego wokalnego ślizgania się po dźwiękach (do dopracowania :)), jest to nikle zauważalny szczegół w skali całości. Album pełen takich smaczków, że celowo powstrzymuję się od opisywania wszystkich, by nie odbierać wam radości odkrywania. Już nawet nie będę rozpisywać się o tym, co możecie znaleźć na fizycznej kopii (na przykład — utwór-niespodzianka!). Wyobraźcie sobie po prostu to uczucie, jakby w waszych drzwiach w środku lata stanął Święty Mikołaj (no, chyba że mieszkacie na półkuli południowej — wtedy proszę zmienić sobie „środek lata” na „środek zimy”). Powiedzieć o nich, że są ekscentryczni muzycznie, to nic nie powiedzieć. Miłego słuchania.
Linki:
https://www.facebook.com/cellar.pillow/
https://cellarpillow.bandcamp.com/
https://www.youtube.com/channel/UCN1oHpjNNS-c5hSJzTy_gxg
Martyna
[1] Pozwoliłam sobie na neologizm, chodzi mi o nawiązujące do zwierząt + fantastyczne 🙂
[2] To taki filozof, który czepiał się bardzo wielu rzeczy, ale tyleż samo rzeczy wniósł w bałagan zwany nauką. Między (wieloma) innymi.
CRACK „Wstrzymać Czas”
Na wstępie muszę przyznać, że dokładniejsze zapoznanie się z przedstawionym przeze mnie albumem stanowiło dla mnie niemałe wyzwanie. Po pierwszym odsłuchu byłem wręcz fizycznie zmęczony, choć zdarzało mi się obcować z mocniejszymi i bardziej radykalnymi albumami, tak więc gratuluję zespołowi Crack za odpowiednie podejście do tematu. W końcu nagrywanie albumów ciężkich, trudnych i wręcz męczących, ale jednocześnie takich, do których jeszcze się wróci, to jednak sztuka. Ja na samym początku wracać teoretycznie musiałem, choć przypuszczam, że moja przygoda z zespołem nie skończy się w momencie, kiedy skończę pisać ten tekst. Tym razem przyszło mi zmierzyć się z najnowszym dzieckiem wspomnianej grupy, które zatytułowano „Wstrzymać czas”.
Z tego co się orientuję, Crack aż tak świeżą grupą nie jest, choć „Wstrzymać czas” to ich pełnoprawny, oficjalny debiut. Kilka utworów było opublikowanych już parę lat wcześniej, w bardziej surowej formie. Na krótki czas przed premierą albumu zaszła zmiana na stanowisku wokalisty, ale album zarejestrowano jeszcze z Oskarem Chylińskim, którego zastąpił Krzysztof Krupa.
„Wstrzymać czas” to w sumie jedenaście kompozycji, w skład których wchodzą zintegrowane z utworem tytułowym intro oraz osobne outro. Dość mocno odbiegają one stylistycznie od reszty (elektronika oraz sample), zapewne również dlatego, że zajął się nimi odpowiadający także za miks i mastering Krzysztof Bendarowicz, i właśnie te dwa elementy jako jedyne przynoszą trochę spokoju (choć myślę, że „spokój” to jednak mimo wszystko ciut za dużo powiedziane).
Nie martwcie się, na więcej nie ma co liczyć. Można tym samym powiedzieć, że początek daje chwilę na psychiczne przygotowanie się, a koniec to odpowiedni moment, by zacząć powoli dochodzić do siebie po tym, z czym się zetknęliśmy. Sama muzyka kojarzy mi się trochę z Panterą za czasów Philipa Anselmo, choć Crack operuje jeszcze większą brutalnością oraz agresją. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z hybrydą thrash i death metalu – muzycy wspominali także o crossoverze, i jeśli ten crossover traktować dosłownie, to jak najbardziej się z tym zgadzam. Coś jeszcze? Demoniczny wokal Chylińskiego momentami przywodzi na myśl black metal, ale to raczej za mało, by podciągnąć ogólną stylistykę pod ten podgatunek.
Sam początek absolutnie nie zwiastuje tego, co za chwilę się rozpęta – owszem, jest dość mrocznie i tajemniczo, lecz na tym w zasadzie się kończy. Z podobnymi „openingami” spotykałem się na początkach koncertów. Po upływie niecałych dziewięćdziesięciu sekund rozpoczyna się właściwa część utworu tytułowego, wybranego zarazem jako utwór otwierający album. Pierwsze, co uderza słuchacza, to bardzo charakterystyczny, pełen jadu wokal. Nie jestem pewien, do czego mógłbym go porównać, ale bez żadnych wątpliwości stwierdzam, że to on stanowi główną siłę materiału. Od niskich growli po blackowy skrzek – utrzymany w dość nienaturalnym wydźwięku, co w istocie tylko dodaje mu charakteru. W najlepszych momentach dosłownie przeszywa słuchacza od góry do dołu, bezlitośnie chłosta, nie znając litości. Ciekawe, jak na tym stanowisku sprawdzi się Krupa, bo wokale Oskara zrobiły na mnie duże wrażenie. To już sama muzyka obchodzi się delikatniej ze słuchaczem, co nie znaczy oczywiście, że faktycznie jest wobec niego delikatna. Jako przykład niech posłuży numer „Poczwara”, dobrze już znany fanom grupy. Może on się pochwalić jednym z najlepszych i zarazem najmocniejszych riffów na płycie, a zarazem brzmi dość mechanicznie i chyba najbardziej przesiąkł death metalem. Podobnie sprawa wygląda z dość niepozornie zatytułowanym utworem „Wampirki”, przy którym człowiek ma ochotę od razu rzucić się w wir headbangingu (rewelacyjne rozpoczęcie). Przy zwrotkach muzycy trochę się uspokajają, co z kolei owocuje automatycznym wprawieniem nogi w ruch. Serio, „Wampirki” są na swój sposób… przebojowe. Takie stwierdzenie może i wygląda groteskowo, ale inaczej tego nie przedstawię. Szkoda tylko, że takie to krótkie.
Niech ta „przebojowość” będzie potwierdzeniem tego, że na płycie znajdziecie także melodie. To mimo wszystko nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, bo gitarowy duet szczerze, ale bez patosu pokazuje, na co go stać. A solówki to już w ogóle mistrzostwo, ulubionej chyba nie wybiorę. To zadanie dodatkowo utrudnia mi fakt, że na ‘Wstrzymać czas” solówkami sypie się jak z rękawa. Chociaż, jak się tak głębiej zastanowić, to chyba powinienem wyróżnić finałową minutę „Jest mi w niebie źle”. Ciekawie przemyślane jest także to przejście gitarowej sieczki w dość subtelną elektronikę. Elektronikę będącą głównym podkładem całego „Outro”, więc oba numery siłą rzeczy się ze sobą łączą. Myślę, że warto jeszcze wspomnieć o polskich tekstach, trochę pod kątem ciekawostki. Może się mylę, ale z moich obserwacji wynika, iż na polskojęzyczne albumy trafia się na naszym rodzimym podwórku stosunkowo rzadko. Oczywiście można to usprawiedliwić chęcią dotarcia do szerszego grona odbiorców, ale dla mnie osobiście pisanie polskich tekstów to dodatkowy ukłon w stronę polskich słuchaczy. Nawet, jeśli momentami ciężko te słowa zrozumieć. Trochę wyróżniają się tutaj „Charyzmaty”, ale nie będę psuć niespodzianki. Zamiast tego zamknę nim listę wspomnianych przeze mnie kompozycji, będącymi zarazem moimi faworytami.
Debiut zespołu odciska na słuchaczu wyraźne piętno. Zostawia duże, trudne do zakrycia blizny, poniewiera i katuje. I właśnie dlatego będę do niego wracać raczej rzadko, choć w przypadku intensywnego, metalowego mięcha (a takim właśnie jest ta płyta) wymienione cechy to tylko atuty. Po odsłuchu należy się odpoczynek, lecz pewnie trafią się i tacy, którym będzie mało i wcisną na odtwarzaczu „replay”. Mi na razie wystarczy emocji, zrobię sobie trochę przerwy. A pewnego dnia zacznie się na nowo: „Przygotujcie się, pora zapiąć pasy; Apokalipsa czeka was (…)” – tak więc jeśli szukasz solidnego gitarowego łomotu, to polecam „Wstrzymać czas” z czystym sumieniem.
Barlinecki Meloman