Lubię odkrywać zespoły, które mnie zaskakują. Jeszcze bardziej lubię odkrywać zespoły, które mnie zaskakują, a ja mam kłopot z wytłumaczeniem, dlaczego tak się dzieje. Kwestia „bo spodziewałem się czegoś innego” to za mało. Tacy wykonawcy mają w sobie coś „obcego”, choć jednocześnie formuła ich twórczości zdradza mniej lub bardziej znajome klimaty. Jednym z takich zespołów jest Symphony Of Sweden: pochodzący – a jakże – ze Szwecji duet tworzony przez Linusa „Lee” Westera (wokal) oraz Pontusa „Evana” Hagberga (różne instrumenty), który tworzy muzykę mało oczywistą, a przy tym obficie korzystającą ze sprawdzonych na przestrzeni dekad schematów. Siódmego lutego roku bieżącego swoją premierę będzie mieć nagrany we współpracy z dodatkowymi muzykami sesyjnymi trzeci album zespołu, czyli „Haunted” – dzięki uprzejmości muzyków, którzy przysyłają do Radia R.E.C swoje materiały, otrzymałem szansę na zapoznanie się z tym albumem przedpremierowo, a o moich wrażeniach z odsłuchu przeczytacie w niniejszej recenzji.

 

Nazwa projektu sugeruje jakiś epicki heavy/power metal, czyli coś, z czym po drodze za bardzo mi nie jest. Wylewające się z głośników kicz i patos jakoś zazwyczaj mnie omijały, ale za to dla metalu symfonicznego miałem już pewną taryfę ulgową. Z kolei na „Haunted” nie ma właściwie ani tego, ani tego, chociaż muzycy wyraźnie inspirują się wspomnianymi nurtami. Robią to jednak w sposób oryginalny i wyraźnie odstający od powszechnych standardów, przez co ich twórczość już na starcie zaczyna wymykać się możliwym do przypięcia łatkom. Słuchacz otrzymuje od nich małą podpowiedź w metryczce, która podkreśla muzyczną fuzję metalu z popem, swego rodzaju brakujące ogniwo między tymi dwoma gatunkami – w żadnym wypadku nie jest to jednak wyczerpanie tematu, tym zająć się musi już odbiorca…

 

Symphony Of Sweden – „Get Out Of My Mind”

 

…który będzie miał co robić, mimo że album jest względnie krótki. Na pierwszy rzut oka „Haunted” prezentuje się jako materiał popowy, ale z wyraźnymi metalowymi akcentami i zaaranżowany w dużo ambitniejszy niż mogłoby się wydawać sposób. I tu się na chwilę zatrzymam: całość to dwanaście kompozycji zmieszczonych w niespełna trzydziestu pięciu minutach. Najdłuższy utwór to zaledwie trzy i pół minuty – forma jest zatem zwarta i treściwa, przy jednoczesnym bogactwie aranżacyjnym, co jest jeszcze ciekawsze, gdy weźmie się pod uwagę nastawiony na chwytliwe przeboje popowy charakter wydawnictwa. W końcu przeboje mają to do siebie, że są proste i nieskomplikowane, a tutaj nie wygląda to tak zerojedynkowo. Podobne projekty często mają dość pretensjonalną, wręcz groteskową formę (pisałem coś wcześniej o kiczu i patosie?) – bywa to ich główną bolączką. W przypadku Symphony Of Sweden jednak wstrzymałbym się z przedwczesnymi osądami, gdyż odnoszę wrażenie, że cała idea projektu opiera się na zupełnie innych założeniach niż w przypadku pozostałych zespołów wykazujących zamiłowanie do ekspresyjnych melodii. Przede wszystkim to nie jest album stricte metalowy. Nie ma na nim szaleńczych temp, nie ma ostrych riffów, nie ma intensywnej, instrumentalnej nawałnicy – wszystko dzieje się względnie miarowo i spokojnie, a przy tym zwyczajnie interesująco.

 

Żeby nie było – kompozycje opierają się oczywiście na gitarach oraz perkusji (trochę za bardzo „spłaszczonej” w miksie, choć to już chyba moje indywidualne skrzywienie). Jednocześnie wyłapać można również nawiązania do podniosłych orkiestracji (tytułowy „Haunted”, „EXIT – When There’s Nowhere Else To Run”), klawiszowych chwytów przeplatanych z nienachalną elektroniką („Down And Counting”), czy też typowo symfonicznych chórków („Even If Solo”, „EXIT…”). Owszem, taka mieszanka popowego nastroju oraz gitarowo-symfonicznej podpory bywa posunięciem bardzo ryzykownym (i tu nie obyło się bez strat, gdyż wieńczące album „Goodbye” jak dla mnie już trochę za bardzo poszło w ckliwość), nie można jednak odmówić muzykom umiejętności tworzenia po prostu dobrych piosenek – przy czym słowo „piosenka” ma tutaj znaczenie kluczowe. Dodatkowe przykłady? Chociażby pierwszy utwór, wspomniany „Haunted”, wyróżniający się bardzo podniosłym refrenem. Nie ustępuje mu pod tym względem także „Show Me Love”, z powodzeniem pełniące rolę porządnego, rockowego przeboju. Z kolei intensywniejszy w porównaniu do reszty „Even If Solo” przypomina o tym, że projekt bazuje również na brzmieniach bardziej metalowych, nieco dociążając atmosferę. W kontekście całości wyraźnie słychać brak wiążących ograniczeń stylistycznych przy jednoczesnej skłonności do odstawienia headbangingu na rzecz bardziej swobodnych ruchów. Coś, co w przypadku bezlitosnych dla słuchacza, kipiących agresją albumów byłoby zarzutem, tutaj zdecydowanie stanowi plus.

 

Symphony Of Sweden – „EXIT – When There’s Nowhere Else To Run”

Wyróżniłem niektóre utwory pod względem wokalu: Lee operuje emocjonalnym, a przy tym obdarzonym charakterystyczną, choć jakby znajomą chrypką głosem – inna sprawa, że styl śpiewania Linusa zdaje się być faktycznie dość powszechnie występujący. Lee najlepiej wypada wtedy, gdy instrumenty dają się mu wykazać i ustępują mu miejsca („That Night”). Wcale nie muszą to być te najbardziej emocjonalne, najintensywniejsze fragmenty. Kiedy to on kieruje kompozycją, całość nabiera zupełnie innego, powiedziałbym bardziej tajemniczego znaczenia (subtelny pogłos także nie umknął mojej uwadze).

Teksty? Wyraźnie poetyckie, melancholijne, a tematem przewodnim jest oczywiście szeroko pojęta miłość i jej rozmaite, niekoniecznie pozytywne perspektywy. Bez zaskoczenia – i choć takie teksty moim konikiem zdecydowanie nie są, to trzeba przyznać że trafnie oddają charakter zespołu.

 

„Haunted” to specyficzny, lecz intrygujący album. Niepozbawiony drobnych wad, niemniej w swoim niszowym nurcie (przyznaję, bardzo rzadko trafiam na podobne zespoły, o ile w ogóle trafiam) zdecydowanie ma szanse wprowadzić nieco zamieszania. Potrafi zaskoczyć, i to nie tyle samą oryginalnością, co bardziej proporcjami, w jakich Lee oraz Evan połączyli ze sobą dwa skrajnie odmienne kierunki stylistyczne. To w pewnym sensie detoks, który można stosować będąc przesyconym bardziej… mięsistymi brzmieniami. W końcu typowe cechy popu nie muszą być wyrażane wyłącznie taneczną elektroniką.

 

Łukasz (Barliniak) dla Radia ElitaCafe/R.E.C/

 

Strona zespołu na Facebooku

 

Fot: Malin Hagberg

 

Steampunk, świadoma groteska, psychodelia, wewnętrzne szaleństwo, park rozrywki w którym śmiech przeplata się ze strachem… tematy popularne i dosyć oklepane, także w środowisku metalowym. Ale jako że patentu na którykolwiek z nich nikt nie wykupił (a gdyby jakiś zespół to zrobił, to obstawiałbym pewnie szwedzkiego Avatara), coraz więcej zespołów próbuje swoich sił w tych, wbrew pozorom, nie takich łatwych do ogarnięcia klimatach, stawiając albo na ogólną koncepcję twórczości, albo na charakterystyczny wizerunek, albo jeszcze na to i na to. Jednym z takich zespołów jest pochodzący z Olsztyna zespół Steamachine, który całkowicie oddał się wspomnianemu kierunkowi na swoim drugim albumie, zatytułowanym „City Of Death”. Z jakim skutkiem? Postaram się szybko i zwięźle na to pytanie odpowiedzieć.

 

Ujrzawszy światło dzienne pod koniec sierpnia bieżącego roku, „City Of Death” wnosi sporo mniejszych lub większych zmian w ogólnej działalności aktywnej od około trzech lat grupy. Przede wszystkim zmieniło się jej ogólne brzmienie, które, dawniej oscylujące wokół groove oraz thrash metalu, obecnie definiowane jest mnóstwem różnych internetowych opinii, wśród których ciężko znaleźć złoty środek: nu metal, prog metal, metalcore, deathcore, ogólnie modern metal. Może to sugerować znaczny eklektyzm dokonań młodych muzyków – a ja, zapoznawszy się już z tym materiałem, dorzucę do tego także i swoją opinię. Dodatkową różnicą jest język – debiutancki album „Arktyczny ogień” wypełniony został lirykami pisanymi po polsku, zaś jego następca to już próba w stu procentach obcojęzyczna. W międzyczasie zmieniał się także skład grupy, co też mogło mieć wpływ na jej finalną postać.

Steamachine – „City Of Death”

 

„City Of Death” to album koncepcyjny, opowiedziany w siedmiu częściach, a właściwie to utworach. W dużym skrócie, traktuje on o najgłębszych i najmroczniejszych czeluściach ludzkiego umysłu, wizualizowanych poprzez spaczony lunapark, w którym każda forma aktywności wiąże się z doświadczaniem przerażającej makabry. Brzmi dobrze? A może trochę za bardzo biegnie to w tandetny kicz, który przekroczył granice akceptowalności? Prawda chyba leży gdzieś pomiędzy, ale sytuacja w tym przypadku jest dużo bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać na początku, i wynika to stricte z całokształtu „City Of Death”, który albumem jest dość… nierównym. Przede wszystkim, jako zwykły odbiorca, dostrzegam w nim całą masę paradoksów, które wzajemnie się wykluczają, przez co niemal przez cały pierwszy (i nie tylko) odsłuch towarzyszyła mi wyraźna konsternacja.

 

Zacznijmy od samej muzyki: faktycznie najprościej byłoby ją określić mianem modern metalu, gdyż ciężko przyczepić jej jakąkolwiek łatkę. Jak najbardziej można to uznać za atut: muzycy starają się wszczepić w swoją twórczość po trochu z najróżniejszych stylów, znajdziemy tu więc nieco alternatywy, trochę niskich, numetalowych riffów, garść awangardowych wtrętów… problem polega na tym, że słuchacz dostrzeże te wpływy tylko w krótkich partiach, obecnych tylko przez jakiś czas, a cała reszta opiera się na prostych, dość kwadratowych motywach (czuć to zwłaszcza w ciut nijakich przejściach i nagłych zakończeniach utworów, co skutkuje wyraźną siermięgą), którym po prostu brakuje wyrazu.  Sam nastrój wyrażany konceptem albumu także gdzieś po drodze umyka – teksty utworów to trochę za mało, a w muzyce na próżno szukać szaleńczego obłąkania czy też dusznej, na wskroś niepokojącej atmosfery. Inna sprawa, że mimo wszystko ma ona swoje momenty, na których warto zawiesić ucho…

 

…takie jak chociażby początek rozpoczynającego album utworu tytułowego. Z powodzeniem mogący służyć jako osobne intro, faktycznie stanowi on chyba najwierniejsze i najbardziej oddane odzwierciedlenie wizualizacji „Miasta Śmierci”. Te najniższe, najcięższe riffy, takie jak w końcówce „Show Of Death” to także udany zabieg, podobnie jak zręcznie wykorzystywana elektronika. W „Sinister Reflection”(chyba najlepszy numer na płycie), „Acrobats Of The Abyss” oraz „Toys Factory” możemy posłuchać czegoś, co brzmi jak… nie wiem, połączenie klasycznego skretchu oraz obficie stosowanego efektu wah-wah? Skutecznie zniekształca to resztę podkładu. Niby drobiazg, niby pierdółka… Ale kurczę, podoba mi się to. Wspomniany „Sinister Reflection” pochwalić się może także umiejscowionym w końcowej części utworu  świetnym gitarowym motywem, który wprowadza lekki, stonowany nastrój… Nijak ma się to do konceptu albumu. Albo odwrotnie: zmyślnie wprowadza w błąd odbiorcę, reprezentując ten spokojny, wytłumiony aspekt umysłowego szaleństwa… Gdyby takich zaskakujących, wymuszających na słuchaczu refleksję momentów (bo tu jednak wszystko inne mamy podane na tacy) było więcej, album znacznie by zyskał w ogólnym rozrachunku.

Steamachine – „Show Of Death”

Największy dylemat doskwiera mi natomiast w kontekście wokalu. Krystian Jurkiewicz w głównej mierze niby do mikrofonu śpiewa, ale tak nie do końca: nie mogło zabraknąć typowej dla nowoczesnych odmian metalu chrypy, która momentami przechodzi w bliskie growlu partie, a chwilami skręca także w całkiem czyste rejony. I to samo w sobie absolutnie nie jest niczym złym: ot, znana wszystkim stylówka, która dobrze komponuje się z muzyką ciężką, ale nie za ciężką. Zastanawia mnie tylko ten angielski… daleko mi do konserwatywnego anglisty, tak zwanego „grammar nazi”, który myśli że pozjadał wszystkie rozumy. Dlatego z reguły pomijam kwestie językowe bądź zwyczajnie przymykam na nie oko – w końcu nie każdy musi być językową alfą i omegą. Ale przykładowo takie „ewil” w „City Of Death” jednak trochę razi… Dla porównania odpaliłem sobie wcześniejsze dokonania Steamachine, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że zespół chyba jednak mógłby pozostać przy polskich lirykach – wówczas wokal brzmi lepiej, wyraźniej, bardziej bezpośrednio.

 

Niestety, mi ze Steamachine za bardzo po drodze nie jest. Zastanawiałem się, jak ugryźć temat. Nie lubię oceniać muzyki negatywnie, a „recenzentów” traktujących słabości wykonawców jak świetną okazję do tego, by się na nich po wyżywać (a takich osób w polskim dziennikarstwie muzycznym jest sporo i trochę mnie to boli) po prostu nie toleruję. Wiem, że każdy zespół to ludzie, którzy po prostu chcą tworzyć i grać. A jak znajdują jeszcze na to odbiorców, to tym lepiej. We wszystkim szukam pozytywów, znalazłem je i tutaj – i nie było to szczególnie trudne. Natomiast tym, czego najbardziej zabrakło mi na „City Of Death”, jest ukazanie zastosowanych na nim rozmaitych wpływów muzycznych (których bądź co bądź jest sporo) tak, by uczynić z nich trzon albumu i przy tym nie powodować między nimi spięć uniemożliwiających stworzenie eklektycznego, a przy tym spójnego i zapadającego w pamięć materiału. Owszem, to niesamowicie trudna sztuka – a ambicji młodym muzykom odmówić nie mogę. Życzę zatem zespołowi, by tych ambicji nie utracił i dalej poszukiwał swojego artystycznego wyrazu – kto wie, może następny album grupy pozytywnie mnie zaskoczy?

 

Łukasz (Barliniak) Radio ElitaCafe /R.E.C/

 

P.S. Fizyczne wydanie „City Of Death” zawiera bonus w postaci trzech opublikowanych wcześniej kompozycji tworzących tryptyk „The Book Of War”, traktujący o trudach wojen, mających znaczny wpływ na obraz współczesnego świata. Całkowicie pominąłem je w recenzji, gdyż stanowią one materiał opublikowany już wcześniej pod postacią osobnej EPki.

 

Strona zespołu na Facebooku

 

Autor nieznany; zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony zespołu na Facebooku.

Slave Keeper – „Ślad”

 

„Wreszcie zespół z damskim wokalem!” – wykrzyknęłam uradowana, gdy do moich uszu dotarły pierwsze takty albumu „Ślad”. Ciężkie granie z damskim wokalem ma dokładnie taki rodzaj kontrastu, który powoduje, że całość automatycznie jest bardziej atrakcyjna dla większości odbiorców (chciałabym kiedyś sprawdzić to eksperymentalnie, bo widzę taki trend od lat). Haczyk polega jednak na tym, że w przypadku wyższych tonów każda fałszywa nuta wybrzmiewa za trzy. Potrzeba zatem naprawdę świetnego skilla, żeby w takim kontraście wszystko się zgadzało. Czy Slave Keeper podołali wyzwaniu?

Okładka i płyty „Ślad”  z oficjalnej strony FB zespołu. Opracowanie graficzne: Piotr Szafraniec (Szataniec).

 

Zgłębmy najpierw nieco okolice gatunkowe, jakie prezentuje zespół z Lublina. Jak sami piszą, obracają się w granicach hard rocka/heavy metalu, łączącego klasykę lat 80. z nowoczesnymi akcentami. Słychać inspiracje klasykami jak Iron Maiden, Dio, polska legenda Turbo (zapamiętajcie tę informację, przyda się za chwilę), jak i tymi idącymi w stronę gotyckiego metalu (np. „Samotny”). Wokalnie słyszę tu momentami nawet wpływy Kory czy Małgorzaty Ostrowskiej. Pięcioosobowy skład i różnorakie ozdobniki zapewniają precyzyjne wypełnienie przestrzeni dźwiękiem, nie powodując w słuchaczu poczucia przesytu i chęci ucieczki w głębiny ciemnej szafy. Jest to zapewne zasługa jakości muzycznego warsztatu z jednej i chwytliwości ich materiału z drugiej strony. Na moje ucho wyważenie poziomu skomplikowania i radiowej atrakcyjności ich twórczości jest bliskie ideałowi, a przy tym nie tracą oryginalności. Dobry materiał na podbicie serc rzeszy wiernych fanów.

Akt II — teksty. Ach, teksty. Kto miał okazje zapoznać się z recenzjami polskich zespołów mojego autorstwa, wie, jak wysoki jest próg akceptowalności tekstu w naszym pięknym języku. Slave Keeper przebrnęli go z prędkością światła, bo słychać, że mają świadomość wagi frazowania w odbiorze utworu, poza tym gatunek przez nich wykonywany raczej sprzyja rozwadze w tej kwestii. I bardzo dobrze, nie umniejsza to w żaden sposób ich zasługom! Dla czepialskich jak ja to nie lada gratka, szczególnie polecam wsłuchać się w wokalne akcentowanie zgodne z treścią tekstu — bardzo, bardzo rzadkie w polskiej muzyce z rodziny tych ciężkich (choć nie tylko). Ale — niespodzianka — „Ślad” zawiera również utwory po angielsku („Heaven” i „Watchmaker”) i choć może znaczeniowo są nieco mniej skomplikowane, jakość wykonania i wrażliwość dostarczania każdej linijki (frazowanie i akcenty zgodne z treścią) stanowią wzór godny naśladowania. Dodatkowo nie stronią od trudnych tematów, wybitnych postaci historycznych, a nawet bezboleśnie wpleść kilka wyświechtanych frazesów. Level master, przysięgam, i te melizmaty!

Slave Keeper w (najprawdopodobniej) aktualnym składzie. Fotografia pochodzi z FB zespołu.

 

Akt III — muzyka, tylko głębiej. Uwielbiam klimaty heavy metalu lat osiemdziesiątych, bo się na nim wychowałam, co jednocześnie powoduje, że z góry lubię wykonujące go, współczesne formacje, ale i jestem względem nich o wiele bardziej krytyczna. Wiecie, wysoki poziom oczekiwań. Slave Keeper pasuje mi pod każdym względem. Umiejętności muzyczne pozawalają na swobodne poruszanie się w klasyce gatunku i eksperymentalne wycieczki. Dostałam od nich nawet (mikro) solówki na basie. Wszystko płynie tu w jednym kierunku, nie ma instrumentalnej dysocjacji i zbędnych popisów zaburzających harmonię.

Akt IV — niespodzianka, i to nie byle jaka. Tym, którzy zapamiętali wzmiankę o Turbo, serdeczne gratulacje — świetna pamięć. Do rzeczy. Otóż w utworze „W obliczu wojny” gościnnie śpiewa Grzegorz Kupczyk, żywa legenda polskiego metalu, a właściwie żywa legenda polskiej muzyki w ogóle i mój osobisty archetyp barytonu. Jest nawet poświadczający to materiał filmowy w postaci teledysku, nie ulega wiec wątpliwości, iż opisane tu zdarzenia miały miejsce naprawdę. Zaskoczeni?

Odpowiadając na pytanie z pierwszego akapitu — jeszcze jak! Jeden z najlepszych polskich zespołów, jakie miałam okazje poznać. Biorą jeńców, a potem powodują, że ci zostają z własnej woli. Proszę uczynić sobie tę przyjemność i czym prędzej po prostu zapoznać się z tym materiałem. Serdeczne gratulacje i sukcesów dla zespołu!

 

Martyna

 

Linki:

FB: https://www.facebook.com/SlaveKeeperOfficial/

IG: https://www.instagram.com/SlaveKeeperOfficial/

YT: https://www.youtube.com/channel/UCYxwKGmZ-DcwWlV3DRSupqA/featured

BandCamp: https://slavekeeper.bandcamp.com/

Spotify: https://open.spotify.com/artist/18aUK2Q7sVEUJDUydbiAfG

FB Piotra Szafrańca (autora grafik): https://www.facebook.com/szataniecpl

 

SIENKO – DICE – ALONE IN ONE

Trzynastego sierpnia, w szczecińskim CK Krzywy Gryf, odbył się pierwszy koncert projektu Sienko, założonego przez pochodzącego z Brooklynu Andrzeja Sienko. Dodatkowo na scenie zaprezentowali się zespół Dice oraz jednoosobowy projekt Alone In One. Ekipa Radia R.E.C oczywiście także była na miejscu, między innymi z tego względu, że wydarzenie to było objęte radiowym patronatem. Teraz nadszedł czas na napisanie kilku słów o tym sobotnim wieczorze.

Po wejściu do klubu, standardowo, warto było zatrzymać się przy wystawionym merchu. Do rozpoczęcia było jeszcze sporo czasu, a i tak, jak to zwykle bywa, nastąpiło pewne opóźnienie. Trzeba przyznać, że oferta robiła wrażenie – zacząć trzeba od Alone In One, czyli projektu założonego przez szczecińskiego multiinstrumentalistę, Jakuba Drapikowskiego. Na sprzedaż był dostępny jego limitowany do dwudziestu pięciu egzemplarzy debiutancki album, „12 P.M.”. Tuż obok prezentowała się bogata oferta Sienko, obejmująca przypinki, koszulki, debiutancką EPkę „Roza Black” w wydaniu fizycznym, oraz… składanego pendrive’a. Oryginalnego, z motywem graficznym projektu. Nie był on oczywiście pusty – oprócz cyfrowych nagrań zawierał on w sobie także bonusy w postaci tekstów czy też zdjęć. Dice z kolei rozstawili się nieco później, ale także oferowali swoje nagrania – a zdążyli wydać więcej niż jeden album, jako że działają już od piętnastu lat.

Jako pierwszy, po krótkiej zapowiedzi ze strony Andrzeja Sienko, zaprezentował się Alone In One. Przygotowania trochę trwały, w pewnym momencie zaczęliśmy coraz bardziej odliczać czas. Ciekaw byłem tego koncertu, jako że jest to projekt jednoosobowy, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jakub gra na wszystkich instrumentach, a także śpiewa i rejestruje cały materiał. Zastanawiałem się, czy na scenie ktoś mu jednak pomoże, czy idea projektu mimo wszystko nie zostanie nadszarpnięta. I rzeczywiście, na scenie stanął jeden człowiek z gitarą, a cała reszta poleciała z komputera. Sama muzyka to całkiem chwytliwa i nośna forma połączenia rocka z metalem, tworząca spójną całość z różnorodnym wokalem. Sam występ był nietypowy i rzeczywiście ciekawy, nawet mimo totalnego minimalizmu…

…choć przyznam szczerze, że mam tutaj pewien dylemat z werdyktem. Z jednej strony, Kuba bez problemu radzi sobie z tworzeniem oraz graniem muzyki w pojedynkę. Realizuje się według swojej własnej wizji i nikt mu w tym nie przeszkadza. W Alone In One tkwi duży potencjał i można było to łatwo zauważyć na koncercie. Zresztą, muzyk nawet i w pojedynkę robił dużo. Niemniej w kontekście występowania na żywo przydaliby się dodatkowi muzycy, dzięki którym dusza zawarta w muzyce studyjnej nie ulatywałaby w trakcie grania na żywo. Bo studyjnie całość robi naprawdę dobre wrażenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że wówczas przestałby to być projekt wyłącznie jednooosobowy, dlatego czy Jakub będzie dalej iść na przekór standardom i dzielnie samemu robić swoje, to już tylko i wyłącznie jego decyzja. Ale coś czuję, że jakby kompozycje Alone In One zagrał na żywo cały zespół, byłoby to niezłe show, zdecydowanie warte zobaczenia.

Drugie miejsce w kolejce przypadło stargardzkiej kapeli Dice, która do Szczecina wróciła po dosyć długiej przerwie. Niestety nie było mi dane obejrzeć całego występu, jednak nawet jego część, której byłem świadkiem, pozwoliła mi mniej więcej zobrazować sobie pozycję zespołu w kontekście występowania na scenie. Stylistycznie nastąpił dość wyraźny przeskok – w stronę klasycznego, oldschool’owego hard rocka. Żywiołowego i energicznego, czyli tak jak być powinno. Udzieliło się to i publice, która bez większych problemów podchwyciła temat. Do pełni mocy jednak mi czegoś zabrakło – intensywniejszego, pełniejszego brzmienia perkusji, która chwilami za bardzo chowała się za resztą.

Na sam koniec, po długich, ostatecznych przygotowaniach, na scenę wyszedł ubrany w elegancką, białą koszulę Andrzej Sienko, a wraz z nim – po raz drugi tego wieczoru – Jakub Drapikowski, który współtworzy projekt Sienko jako perkusista. Ten występ był oparty na kontrastach – począwszy od nietypowego wizerunku Andrzeja, będącego przecież muzykiem metalowym, a skończywszy na bardzo różnorodnym secie, definiującym istotę tego zespołu. Zaprezentowany na żywo materiał z „Roza Black” ciężko precyzyjnie określić, jeśli chodzi o gatunek – znalazło się miejsce zarówno dla agresywnego heavy/thrash metalu, jak i dla spokojnych, delikatnych melodii nie będących nawet stricte rockowymi. A Andrzej, jako osoba odpowiadająca zarówno za siarczyste growle, jak i klasyczny śpiew, dopełniał obrazu nieoczywistości. I znów z jednej strony minimalizm, z drugiej ambicje tworzenia – zupełnie inny świat.

W jednej kompozycji to Jakub miał wieść prym jako wokalista… niestety, zamiast tego zrobiła się z tego kompozycja niemal instrumentalna – w ogóle nie było słychać jego głosu, przez muzykę nie przebiło się niemalże nic. Na szczęście Andrzej zdecydował się szybko wrócić przed mikrofon i jakoś ten numer odratować. To w zasadzie był jedyny istotny mankament tego wieczoru. Występ zamknięto coverem – i choć Andrzej zarzekał się, że nienawidzi grać czyichś utworów, to zdecydował że zrobi ten jeden wyjątek właśnie dla przybyłych. Wybór padł na „It’s My Life” zespołu Bon Jovi. Prosty przekaz, odpowiednio dociążone brzmienie, no i mamy przepis na charakterystyczne zakończenie z rozmachem. Owszem, chwilami można było zauważyć, że machina dopiero co zaczyna działać w tej postaci – w końcu był to pierwszy koncert pod szyldem Sienko. Za to koncert zdecydowanie niezapomniany, emocji w żadnym wypadku nie brakowało. A po twarzach zgromadzonych na miejscu nie było widać niezadowolenia. Mogę więc chyba spokojnie uznać, że był to udany wieczór – zarówno dla występujących, jak i dla publiki.

 

Na sam koniec, drogą klasycznego podsumowania, chcielibyśmy serdecznie podziękować CK Krzywy Gryf za organizację koncertu. Kolejno dla Alone In One, Dice i Sienko za swoje występy (dla Sienko dodatkowo za współorganizację koncertu oraz za zaproszenie i umożliwienie objęcia wydarzenia patronatem Radia R.E.C). I oczywiście, dziękujemy wszystkim tym, którzy przybyli na miejsce i stali się częścią historii działalności projektu Sienko.

Łukasz (Barlinecki Meloman)

Z mniej przyjemnych tematów, jakie zaistniały już po koncercie to fakt, że wywiad jaki udzielili nam Ewa /żona Andrzeja/ Andrzej oraz Jakub nie został autoryzowany, a tym samym, niestety nie będzie wyemitowany na antenie R.E.C

Jest nam bardzo przykro, tym bardziej, że taka sytuacja zdarzyła się nam po raz pierwszy. Miejmy nadzieję, że ostatni.

PozdROCK

Grzegorz /Redaktor Naczelny/

https://www.facebook.com/aloneinone.official/

https://www.facebook.com/dicepl

https://www.facebook.com/SienkoMusic/

„Świniobicie Crosstown, czyli rzeźnia na całego”.

Łukasz: Na początek lipca przypadła trzecia edycja nowogardzkiego festiwalu Świniobicie: Świniobicie Crosstown. Zapowiadało się całkiem interesująco, zwłaszcza po uwzględnieniu obfitego line-upu. Pole crossowe, spora gromada najrozmaitszych zespołów, świeże powietrze i namioty… Co może pójść źle? No cóż: poza przyswajaniem walorów rozrywkowych, będąc na festiwalu można było się nauczyć jednej rzeczy: natura jest bezwzględna i człowiek nigdy z nią nie wygra.

Martyna: Ach, co to był za weekend! Setki przejechanych kilometrów (z Warszawy blisko jednak nie jest), rozwścieczona nawałnica, która zaanektowała cały piątek, cała masa pracy i tyleż doskonałego grania. Trochę szkoda, że nie mogliśmy zostać na piątko-niedzielę.

To był mój pierwszy raz w Nowogardzie. Zdążyłam zapoznać się z kilkoma punktami orientacyjnymi: stacją kolejową, stanowiącym niewątpliwą atrakcję turystyczną, pięknym i wielkim Jeziorem Nowogardzkim i stojącym na drodze do terenu motocrossu, na którym odbywał się Festiwal, okazałym więzieniem. Klimatycznie.

Piątek przeminął na walce z żywiołem. Biliśmy się o namiot, wszelkie ruchomości, scenę (!), a nawet własne zdrowia i życia. Wyglądało to wprost apokaliptycznie, szczególnie moment, kiedy zobaczyłam i usłyszałam burzę jednocześnie. Zjeździłam już dziesiątki festiwali pod gołym niebem, przeżyłam w namiocie dziesiątki burz, ale to było doświadczenie nie do podrobienia i trwało dobrze ponad godzinę. Godzina kurczowego trzymania namiotu, żeby nie odleciał, wśród grzmotów i błyskawic rozsiewających się wokół, kiedy ulewa smaga wszystko, czego dosięgnie — wyobraźcie to sobie.

Ł: Planowo festiwal miał trwać przez piątek i sobotę, czyli pierwszego i drugiego lipca. Ostatecznie trwał przez sobotę i niedzielę, a ekipa Radia R.E.C pojawiła się na miejscu już w czwartek. Gdzieś w to wszystko wdarł się pewien chaos, który został spotęgowany do granic możliwości przez pogodę. Akurat w piątek, akurat niedługo przed planowym rozpoczęciem festiwalu, postanowiła ona ujawnić swoją gniewną, nieprzewidywalną naturę, która mało co nie wywiała radiowego namiotu (wcale nie takiego małego) w las; scena również nie wyszła z tego bez szwanku – w tym akurat przypadku to, o czym piszemy, nie jest żadnym wyolbrzymianiem. Wówczas była to prawdziwa walka o przetrwanie, choć poranek niczego takiego nie zapowiadał.

Po ocenieniu szkód okazało się, że piątkowe koncerty trzeba przenieść na niedzielę – sobota pozostała bez zmian. Gdy zaatakowała wichura, na polu w zasadzie jeszcze nikogo nie było, a i zespoły pojawiły się bardzo nieliczne. Sprzęt został z kolei już rozstawiony, co naraziło go na uszkodzenia powstałe w wyniku ataku nawałnicy. Ucierpiały także namioty, a konsekwencją przeniesienia piątkowych koncertów na niedzielę było wykruszenie się co niektórych zespołów. Obawy odnośnie pogody były zrozumiałe, na miejscu pojawili się głównie ci, co byli najbardziej spragnionymi konkretnej dawki rockowo-metalowego uderzenia pod gołym niebem. Jakby nie patrzeć, mimo wszystko w końcu się jej doczekali.

M: Tak, sobota była za to wyśmienita, choć udało mi się zobaczyć tylko 5 zespołów. I to jakich! Nie mam tu na myśli jedynie popularności, przede wszystkim powaliła mnie jakość tych występów. Biorąc pod uwagę, że większość grała właściwie bez próby, w doskwierającym upale, część już nawet znajdując się w delikatnie odmiennym stanie świadomości, tym większe zrobili na mnie wrażenie. Reszta to wywiady, obsuwa i spanko — don’t judge me, to był ciężki dzień.

Ł. To prawda – trzeba było ze sobą pogodzić koncerty oraz wywiady, które radiowa ekipa zaplanowała na tę okazję. Zaczęliśmy rozglądać się za zespołami, które chcieliśmy zaprosić do rozmowy, jak najszybciej. I tak nie udało nam się złapać wszystkich, choć to akurat spowodowane było tym, że owe zespoły najzwyczajniej się na miejscu nie pojawiły. Ale co porozmawialiśmy, to nasze – I już wkrótce będziecie mogli usłyszeć efekty tych rozmów.

PODCZERWIEŃ

                      

M: Zespół Podczerwień stanowił mój pierwszy cel wywiadowy, stąd bardzo ciekawa byłam, jak Panowie zachowują się scenicznie. Po krótce: profesjonalnie.

Elaborując: co za rozpoczęcie! (Fragment macie na naszym Facebooku) Zagłębiając wcześniej w historię zespołu, ustaliłam, że grają ze sobą stosunkowo niedługo — jakoś od schyłku 2021. Na pewno nie są to jednak przypadkowi ludzie, którzy chwycili za instrumenty i po kilku próbach wyszli na scenę, a bardzo dokładni i świadomi muzycy. Słychać to było już w nagranym materiale, ale koncerty zawsze stanowią ostateczną weryfikację — nie da się tam zbyt wiele poprawić, słychać zgranie, dokładność i różne rzeczy, których nawet najlepszy realizator nie jest w stanie zamaskować w czasie rzeczywistym. Tutaj mamy pełny pakiet muzycznych umiejętności, plus zgranie, plus świetną, choć raczej powściągliwą, prezencję sceniczną. Taka forma ekspresji pasuje jednak doskonale do ich wielowymiarowej twórczości z naprawdę dobrymi tekstami po polsku (tak, napisałam to!). Być może to kwestia fantastycznej artykulacji — „oszlifowania” słów, odpowiedniego frazowania i innych technikaliów wokalistyki. Pod kątem instrumentalnym robią coś, co bardzo doceniam u wielu swoich ulubionych formacji. Są nie tylko zgrani, są harmonijni. Partie poszczególnych instrumentów niemal wtapiają się w siebie, tworząc całość, która „płynie”. Jedyne, co mi nie „grało”, to pora — widzę ich tak od zachodu i dalej w ciemności nocy. Czekam z niecierpliwością na kolejne wydawnictwa i polecam wypatrywać info o wywiadzie z Podczerwienią, bo będzie!

https://www.facebook.com/profile.php?id=100077080800463

MEMENTO MORI

 

Ł: Jako drugie w kolejności zagrało krakowsko-śląskie trio Memento Mori. Zespół pojawił się na scenie nawet mimo odległości, jaką musiał pokonać, a już sam ten fakt zasługuje na uznanie. A jak wypadł występ? Choć ludzi pod sceną w dalszym ciągu była garstka, można było wyczuć, że wszystko się powoli rozkręca. Dźwięki uderzające ze sceny diametralnie się zmieniły – na energiczną mieszankę punka, rocka i metalu. Prostą, sprawdzoną, bez udziwnień. Muzycy zagrali materiał ze swojej jedynej jak dotąd płyty będącej demówką, a także kilka innych kompozycji, będących kolejną wskazówką na temat przyszłego, nowego wydawnictwa grupy. Zespół jest dość młody stażem, i jeszcze sporo przed nimi. Jedno jest pewne: nie brakuje im chęci do grania, widać że czerpią z tego sporą satysfakcję. A to z kolei potrafi się udzielić także i odbiorcom. Muzyka Memento Mori nie jest skomplikowana, ale nie znaczy to, że nie może ona sprawiać przyjemności – zarówno tym na scenie, jak I pod nią.

https://www.facebook.com/MementoMoriPL

ETA

M: Moc! Energia! Dobra muzyka! No, byłam w szoku. Z początku dlatego, że w rozgrzewce była niesamowicie udana próba zaśpiewania Freddy’ego, znaczy się jednego z hitów Queen. To jeszcze nic. Potem kawał dobrego, rockowego grania — wypadkowa gigantów typu Green Day, The Rolling Stones czy Nirvana, tona charyzmy wrząca na scenie i… POZA NIĄ! Sprawdźcie pełną fotorelację — było bieganie po polu, oddanie gitary w ręce fana, machanie włosami, spektakularne skoki, tańce, hulanki, swawole… Przede wszystkim jednak na twarzach publiki, zarówno tej polowej, jak i podparasolowej (mam nadzieję, że zdalnej również), zagościły szerokie uśmiechy. Trudno się dziwić — w starciu z tak potężną dawką pozytywnej energii uległby każdy, nawet Ebenezer Scrooge. Skądinąd wiadomo też, że — przynajmniej w przypadku Benka — stężenie owej energii na scenie i poza nią właściwie niczym nie różni. Mamy o ETA jeszcze kilka innych, tajnych informacji, ale musicie na nie poczekać do emisji wywiadu. Kiedyś jeszcze dorwę chłopaków w całości, na zwierzenia grupowe.

https://www.facebook.com/zespoleta

DOFX

M: Widziałam ich dosłownie przez jeden kawałek, bo tyle miałam czasu w locie, i bardzo żałowałam, że nie mogę zostać na więcej. Interakcje z publicznością godne są tutaj szczególnej pochwały; nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałam frontmana wzywającego publikę do pomagania sobie nawzajem w razie wypadków w zabawie. Brzmienie? Dla mnie Pantera x Limp Bizkit po polsku. Z pewnością idealnie wpasowała się klimatem w gorący, słoneczny dzień na motocrossie.

Ł. Niesamowicie trafili z tą pogodą, to trzeba przyznać. A może to oni ją przyciągnęli…? Muzyka potrafi przywołać wiele skojarzeń, także tych obejmujących warunki pogodowe. Żywiołowość, energia I chęć do eksperymentowania – wliczając w to także wyraźne odwołania do Rage Against The Machine, po własnych, drobnych modyfikacjach. Całkiem udany ten crossover – na tyle udany, że osobom pod barierkami nastrój udzielił się chyba aż za bardzo, co zresztą spowodowało odpowiednią reakcję Jarka Galusa, współorganizatora festiwalu. Tę z kolei uzupełniono słowami wspomnianymi przez Martynę. Bawimy się, ale bezpiecznie!

https://www.facebook.com/dofxhc

FINAL STRIKE

                     

M: Och, jakie to są pozytywne wariaciki! Szef mówi, że są niezaszczepieni na wściekliznę — pewnie dlatego tak dobrze grają. Hardcore w ich wykonaniu jest bowiem tak niesamowicie smaczny, że jak tylko usłyszałam ich z namiotu, wybiegłam pod scenę z prędkością Flasha. Weźcie sobie Hatebreed plus trochę więcej groove’u i metalcore’owo zaciągających gitarek z miażdżącym wokalem w stylu CJa z Thy Art Is Murder. Wynik: to, co tygrysy lubią najbardziej. Machanko głową — check, mosh — check, zrozumiale krzyczane teksty — check, melodyjki do tańca i do różańca — check. Pełny pakiet plus bezcenne poczucie humoru na scenie i poza nią. Chcę jeszcze raz.

Ł: Cóż, do nich trzeba mieć odpowiednie podejście. Na scenie, w trakcie wywiadu czy też poza nim – to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ostrożnie, z dystansem, ale jak już się podasz na tacy, to nie ma odwrotu. Final Strike ma pomysł na to, jak zostać zauważonym. I pomysł ten sprawdza się bez zarzutu.

https://www.facebook.com/FinalStrikeHC

ASHES

 

Ł: Jednym z bardziej wyczekiwanych koncertów był bez wątpienia występ ASHES – zespołu z historią, który po reaktywacji regularnie pojawia się w okolicznych klubach i nie tylko. Bardzo charakterystycznym i zapewne najistotniejszym elementem każdego deathmetalowego przedstawienia szczecińskiej hordy jest utwór „Ścierwo”. Absolutny klasyk, bez którego muzycy zapewne nie mają nawet co wychodzić na scenę. Czy było „Ścierwo”? Oczywiście że było. Pojawiło się w towarzystwie wielu innych, mięsistych szlagierów (w tym, dodatkowo, coveru zespołu Tiamat), na które czekało całkiem sporo widzów. Widać to było także po tym, że wielu uczestników chodziło po festiwalu w koszulkach promujących album „On My Cursed Grave”. Były to zatem osoby mające konkretne oczekiwania – które, jak przypuszczam, zostały spełnione z nawiązką. Energia była, ciężar był, death metal był. Zabrakło mi w zasadzie tylko jednej rzeczy: trochę bardziej zaakcentowałbym bas, który gdzieś tam się trochę chował, tak żeby było jeszcze tłuściej i jeszcze bardziej bezdusznie.

https://www.facebook.com/Ashesdeathmetalszczecin

INDIVIDUAL

Ł: Na kolejny zespół, grający na swojej ziemi nowogardzki Individual, spadło ciężkie zadanie przygotowania publiki na występ Quo Vadis. Chociaż, czy aby na pewno…? Publika, już w wyraźnie większym gronie, szalała pod sceną od dawna, czasem nawet trochę za mocno (tak jak w trakcie występu DOFX). Godzina była już późna, ale zasobów energii ludziom nie brakowało, przynajmniej w tym momencie. Jednocześnie na scenie znów pojawił się Jarek Galus – tym razem po to, by zasiąść za perkusją zespołu, którego jest współzałożycielem. Podsumowując: było duszno, brudno i posępnie. Nie odebrało to jednak sił życiowych obecnym pod sceną, a wręcz przeciwnie – co jest pewnym paradoksem, gdy uwzględni się klimaty, w jakich obraca się grupa. Individual jest zespołem, który zupełnie inaczej prezentuje się na żywo niż studyjnie. I choć przyznaję, że w dalszym ciągu nie przekonałem się do niego zupełnie, to występ na Świniobiciu,  zresztą już drugi jaki widziałem, rzucił nieco inne światło na mój sposób postrzegania nowogardzkiej załogi.

https://www.facebook.com/individual.thrashcore/about

QUO VADIS

M: Kolejny zespół, którego nie dane mi było wysłuchać choćby w połowie, ale zmiótł mnie z planszy w ciągu trzydziestu sekund. Być może to wynik zaprogramowanego chwilę wcześniej wrażenia z poprzedzającej koncert rozmowy, być może ich wszechobecny profesjonalizm, który nie odbiera im aspektu „humanistycznego”, być może kwestia krążących o nich legend, które słyszałam od starszych stażem fanów alternatywnej muzyki polskiej… Sądzę, że wszystkiego po trochu. Pewnym jest jedno – na Świniobiciu widziałam ich na żywo po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni.

Ł: Quo Vadis, na którym frekwencja zdecydowanie zebrała się największa, bez problemu zaskarbiło sobie tytuł gwiazdy wieczoru. Set niestety musiał być nieco krótszy niż zazwyczaj, a spowodowane to było narastającym od pewnego momentu opóźnieniem. Jednak niezależnie od zaistniałej sytuacji, zespół obok swoich klasyków jak „NKWD” czy też „Trzy szósteczki” zagrał także trzy premierowe kompozycje, które pojawią się na nowym albumie zespołu. Warto także odnotować, że w tym składzie Quo Vadis zagrało na Świniobiciu swój debiut. Było zatem trochę nowości, które uzupełniały stałe elementy występów zespołu, takie jak charakterystyczna mimika twarzy, którą uprawia lider grupy, Skaya. Publiczność także aktywnie się udzielała, co dobrze było słychać chociażby w utworze „Quo Vadis II”. Obok pełnego profesjonalizmu oraz warstwy instrumentalnej równoważącej agresję z melodyjnością, elementy te sprawiły że uznaję występ Quo Vadis za jeden z najlepszych jakie mogłem zobaczyć na trzeciej edycji Świniobicia.

https://www.facebook.com/QuoVadisPL

Niestety, był on jednocześnie ostatnim występem, jaki tam zobaczyłem. Narastająca od pewnego momentu obsuwa, która systematycznie opóźniała każdy kolejny występ, sprawiła że zespół na scenę wyszedł jakoś przed północą, więc prawie dwie godziny później niż było to wstępnie zaplanowane. Ja z kolei nie miałem już siły na pozostałe koncerty tego dnia – a były jeszcze przewidziane. Mimo że czwartek i piątek nie stały pod znakiem koncertów, to i tak dni te miały bardzo duży wpływ na moje siły. Zresztą, nie tylko moje. Ostatecznie niedzielnego ranka pozostała część ekipy Radia R.E.C zaczęła się powoli pakować i szykować do powrotu. Przeniesienie koncertów poskutkowało wykruszeniem się kilku zespołów, które miałyby zaprezentować się w niedzielę, skład był zatem okrojony – a nam już wystarczyło wrażeń. Tych z kolei zdecydowanie nie brakowało. I wcale nie mówię tutaj wyłącznie o tych muzycznych wrażeniach. Jednak, co by nie było, należą się podziękowania. Na początek, podziękowania dla organizatorów: Jarka Galusa, Katarzyny Hetki oraz Marzeny Marcinkiewicz. Za to, że mimo strat i wielu przeciwności, festiwal ostatecznie się odbył, bez wywieszania białej flagi, a także za zaproszenie ekipy radiowej i umożliwienie objęcia imprezy patronatem,

M: Chciałabym ze swojej strony wyrazić głęboki szacunek dla organizatorów imprezy za wytrwałość, odwagę i pracę, jaką włożyli zarówno w przygotowanie festiwalu, jak również utrzymanie go przy życiu w obliczu pogodowego kataklizmu. Drugi dzień był co prawda łaskawszy, lecz dotrwanie doń bez utraty wiary w sens swojej obecności na festiwalu było dla niezłomnych. Przełożenie piątku na niedzielę zapewne wymagało (znów) ogromnego nakładu pracy, i to podczas naprawy szkód spowodowanych burzą. Wielkie, wielkie chapeau bas.

Ł: Dalszą część podziękowań kierujemy do wszystkich zespołów, które pojawiły się na miejscu – także tych, których nie było dane nam zobaczyć. Dziękujemy także (znów) Marzenie Marcinkiewicz za piękne udokumentowanie za pomocą zdjęć tego, co działo się na miejscu, a także wszystkim innym, którzy byli na miejscu i również stanowili część festiwalu Świniobicie: Crosstown.

M: były foodtrucki, napoje maści wszelkiej, komfortowa ilość tymczasowych toalet. Można było nawet kupić sobie stary, policyjny mundur (lub coś zwodniczo go przypominającego). Akustykom również nie mam nic do zarzucenia, moim zdaniem dobrze poradzili sobie z wyzwaniem. Nie obyło się co prawda bez drobnych nieporozumień, uszczypliwości i obsuwy, ale zrzucam to na karb stresujących wydarzeń piątkowych. Poprawiłabym jedynie wielkość terenu ogrodzonego i ustawienie sceny, by odbywało się to w sposób uniemożliwiający swobodne oglądanie koncertu spoza krat (i nie chodzi o pobliskie więzienie). Przy tak ambitnym wydarzeniu warto zadbać o obecność biletowaną, bo i koszty zapewne nie należą do błahych. All in all jednak odbieram całe wydarzenie naprawdę pozytywnie i bardzo żałuję, że nie zostałam na przełożony dzień.

Ł: Niedziela była ponad nasze siły. Niemniej zabraliśmy z Nowogardu wiele wspomnień, nie tylko muzycznych. Owszem, z festiwalu wróciłem wykończony i obolały, no ale cóż – odbieram ten wyjazd jako intensywną przygodę pełną skrajnych doznań. Było wiele trudności, wiele pracy, ale i też wiele dobrej muzyki. A przede wszystkim o to tam chodziło.

Na sam koniec mała informacja: straty poniesione w wyniku ataku nawałnicy były na tyle duże, że organizatorzy postanowili uruchomić aukcje oraz licytacje, by choć pokryć koszta zniszczonego sprzętu. Wszystkie potrzebne informacje, a także rozpoczęte już licytacje, znajdziecie na stronie festiwalu (link poniżej), a także na tej grupie: https://www.facebook.com/groups/616312386282477/

https://www.facebook.com/swinibicie

https://www.facebook.com/Sabat666

Wszystkie zdjęcia wykonała Marzena Marcinkiewicz: https://www.facebook.com/profile.php?id=100063655775402

Grzegorz: Podziękowania ode mnie, ależ oczywiście.

Na początek, podziękowania dla wszystkich organizatorów za zaufanie jakim nas obdarzono. Byliśmy jedynymi mediami z akredytacją na cały festiwal.

Dziękuję mojej dzielnej załodze, która, jak mogliście przeczytać wyżej, przeszła ekstremalny chrzest bojowy: Kasia, Martyna + asystentka, Łukasz, Paweł i Andrzej. Dziękuję wszystkim zespołom które poświęciły nam swój czas. Dziękuję wspaniałej publiczności która dawała pod scena z siebie wszystko.

Komu nie dziękuję? Nie dziękuję osobom, które nie potrafią zamknąć za sobą przeszłości i z podniesioną głową iść dalej.

Świniobicie-Crosstown w Nowogardzie, moim rodzinnym mieście które takiej imprezy jeszcze nigdy nie widziało przeszło do historii. Można zadać sobie w tym miejscu pytanie: „Gdzie do cholery były „stare nowogardzkie diabły”? Liczyłem na to, że po latach będę mógł spotkać tych, z którymi daaawno temu bawiłem się pod sceną lub po prostu chodziłem na piwo. Przegapienie takiej imprezy jest wręcz niewybaczalne. Trudno.

Relację przygotowali:

Martyna i Łukasz

Swoje „trzy grosze” wtrącił, Grzegorz

SATARIAL – 04.02.2022 „Krzywy Gryf” Szczecin

W piątek, czwartego lutego, w szczecińskim klubie Krzywy Gryf odbył się koncert rosyjskiego zespołu Satarial. Wydarzenie zostało objęte patronatem Radia R.E.C, więc wypadało napisać kilka słów o tym wydarzeniu. Zacznę od tego, że byłem niesamowicie ciekaw tego występu. Satarial na przestrzeni lat zdążył obrosnąć niejaką legendą, może być też kojarzony ze względu na bardzo szeroki wachlarz stylistyczny (od pagan black metalu, na którym cały zespół się opiera, aż po industrialną elektronikę), oraz dzięki niemałym kontrowersjom towarzyszącym ich występom – choć przypuszczam, że ta druga kwestia ma akurat znacznie większe znaczenie. Występy zespołu w Rosji są zakazane, a wejściówki na szczeciński koncert były przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich. Na stronie wydarzenia nie zabrakło także ostrzeżeniu o potencjalnej możliwości obrazy uczuć religijnych. Już to dawało pewien zarys tego, czego mniej więcej można było się spodziewać.

Żadnego supportu ani zespołów towarzyszących nie było, Rosjanie mieli więc cały wieczór dla siebie. Choć otwarcie bramek nastąpiło o godzinie 19:00, na rozpoczęcie koncertu trzeba było poczekać jeszcze ok. dziewięćdziesiąt minut (!). W międzyczasie można było skoncentrować się na sklepiku z merchem, którego oferta była dość bogata, a także, po zajęciu miejsca, podziwianiu tego, co znajduje się na scenie. Przyznaję – w pewnym momencie zacząłem się troszkę niecierpliwić, ciągle mając w głowie to, jak zespół jest reklamowany. Nie mogłem się doczekać, by móc zweryfikować te informacje.

Już od samego początku było wiadomo, że nie będzie to zwykły koncert. Wszystkie akcesoria oraz dodatki zostały przygotowane z dużą dbałością o szczegóły. Dodawały autentyczności oraz podkreślały istotę występów Satariala. Szamański bęben, róg, korona ze świeczek, sporych rozmiarów lalka voodoo, kielichy z łatwopalną zawartością… Wszystko to miała do dyspozycji ubrana w strój plemienny Lolita, tancerka odpowiadająca również za dodatkowe wokale. I to w zupełności wystarczyło, by dać przybyłym na miejsce widzom niezapomniane widowisko.

Aktualnie Satarial funkcjonuje jako skład trzyosobowy (poza Lolitą zespół tworzą jeszcze grający na gitarze oraz charakterystycznym, nieznanym mi instrumencie folkowym wokalista Lord Seth, i perkusistka Angel Bust, która również zajmuje się wokalem), co przy takiej muzyce oraz towarzyszącej jej atmosferze może się wydawać dość… mało. Jak to wszystko ze sobą pogodzić? Basu w istocie nie było, instrumenty takie jak flet także puszczano jako gotowe dźwięki. Rzeczywiście, basu momentami trochę brakowało, ale ostatecznie nie wpłynęło to znacząco na ogólny odbiór. A muzykom należy się uznanie za to, że działają i w takim, dość skromnym składzie.

Nie spodziewałem się grania utworów elektronicznych, gdyż całkowicie zrujnowałoby to mistyczny charakter koncertu. Postawiono w całości na fuzję black metalu w klasycznej, pierwotnej formie, oraz folkowych, owianych tajemniczością brzmień, stanowiących w dużej mierze podkład do prezentowanej przez Lolitę sztuki scenicznej. Za samą muzykę odpowiadali w znacznej mierze Seth oraz Angel Bust, dzięki czemu przybrała ona formę dość minimalistyczną, co może się wydawać paradoksem, biorąc pod uwagę stylistyczną drogę zespołu.

Zaczęło się od rytualnego namaszczenia przez Lolitę poszczególnych osób stojących najbliżej sceny. W tym czasie Seth oraz Angel Bust powoli budowali napięcie folkowym podkładem. Spora część występu opierała się na tym schemacie, już od razu został podkreślony swego rodzaju podział ról, dzięki czemu cały skład zespołu dobrze się uzupełnia. Taki charakter występu sprawiał, że cały performance chwilami wiódł prym, a ja momentami odbierałem muzykę jako dodatek do tego, co dzieje się na scenie.

Bez wątpienia najwięcej uwagi przyciągała choreografia tancerki. Plucie ogniem w trakcie tańca z kielichami, czy też „mord” na laleczce voodoo, to był dopiero początek. Punktem kulminacyjnym show był moment, w którym Lolita zrzuciła z siebie odzienie, wylała na siebie krwistą zawartość kielicha będącego jednym z rekwizytów, stojąc centralnie przed publiką, i wygłosiła deklarację. Przekaz był prosty: nie jest ona sługą Bożym i ma prawo rozporządzać swoim ciałem tak, jak chce, więc żadne „siły wyższe” nie mają tutaj jakiejkolwiek racji bytu. Jego dosadność podkreśla odwagę zespołu, który doskonale wie, jak przyciągnąć uwagę. Na mnie zrobiło to spore wrażenie…

…na tyle duże, że chętnie zobaczę Satariala na żywo po raz kolejny, przy czym muszę podkreślić, że sama muzyka aż tak mnie nie porwała. Po prostu niespecjalnie przepadam za pierwotną formą folk/pagan black metalu, sięgam po takie brzmienia dość rzadko. Dlatego patrzę na ten występ przez pryzmat całokształtu – połączenie ze sobą wszystkich elementów (scenografii, performance’u artystycznego, oraz muzyki) dało w efekcie naprawdę udany występ. Myślę, że publika tylko by to potwierdziła – choć odniosłem wrażenie, że też potrzebowała ona czasu, by się rozkręcić. Tak czy inaczej, wraz z trwającym występem kontakt z publiką stawał się coraz lepszy i wyraźniejszy, a ostatecznie zagrano dwa bisy, przy czym publiczność liczyła nawet na trzeci. Ostatecznie skończyło się na dwóch – należało mieć na uwadze, że taki koncert może być wyczerpujący, a satysfakcja z tego, co się zobaczyło, powinna być w zupełności wystarczająca.

Po występie Lolita zajęła się sprzedażą merchu, ochoczo pozując do zdjęć oraz rozmawiając z przybyłymi na miejsce ludźmi. Zdecydowanie zaskarbiła sobie ich sympatię, czemu się zresztą nie dziwię. Zapewne to ona jest twarzą zespołu, jego znakiem rozpoznawczym. Kontrowersja zawsze pomaga w zdobyciu zainteresowania, a kontrowersji Satarialowi zdecydowanie odmówić nie można. Przypuszczam, że zespół stara się co jakiś czas realizować różne scenariusze występów – i mam nadzieję, że niebawem będzie mi dane przekonać się o prawdziwości tych przypuszczeń. Na ten moment zostaje mi tylko podziękować Rosjanom za niezapomniany, jedyny w swoim rodzaju wieczór, oraz Krzywemu Gryfowi za możliwość jego realizacji.

Barlinecki Meloman

https://www.facebook.com/satarialofficial

https://www.facebook.com/KrzywyGryf

SARS – thRough Reality

SARS to całkiem młoda stażem rzeszowska załoga, która dosyć mocno rzuca się w oczy ze swoją nazwą. Motyw dobrania nazewnictwa do obranej stylistyki brzmienia bez wątpienia znany i popularny – ale zawsze jest to całkiem przydatna podpowiedź dotycząca tego, co za chwilę usłyszymy. A lekko nie będzie. Będzie krótko, lecz intensywnie; jednolicie, ale zarazem dość różnorodnie; gniewnie, lecz nie bez polotu. Tak właśnie przedstawia się zespół na swojej debiutanckiej EPce, „ThRough Reality”.

Zanim cała płyta mogła trafić do słuchaczy, musiało minąć nieco czasu. Pierwszy singiel ujrzał światło dzienne jeszcze w roku 2019, a w międzyczasie, czyli w październiku 2020 roku, zaszła zmiana na stanowisku wokalisty – na płycie swoje partie zarejestrował jeszcze poprzedni gardłowy, Jaro Ropa. Ostatecznie wydawnictwo miało swoją premierę siódmego lutego 2021 roku.

Mimo tego, że ilość materiału w istocie jest niewielka, zespołowi udało się wymknąć gdzieś poza granice mocnego, lecz jednostajnego i przez to monotonnego grania. Różne źródła podają różne informacje co do brzmienia kapeli, więc i ja dorzucę swoje trzy grosze. Gdy po raz pierwszy włączyłem EPkę i usłyszałem charakterystyczne, niskie tony, w mojej głowie pojawiło się przeczucie, że „ThRough Reality” faktycznie może mi się spodobać. Ale, jak się później okazało, muzycy nie opierają się wyłącznie na tym. Dla mnie ten materiał brzmi dość deathcore’owo (potężny deathcore’owy cios uderza na początku „Bastard Nation”), choć miejsce dla klasycznego death metalu także się znalazło. Nawet całkiem sporo miejsca. Gdy trzeba, zespół zwalnia, czyniąc prawdziwą siermięgę, by po chwili gwałtownie się rozpędzić i gnać przed siebie bez opamiętania. Moim zdaniem raczej nie wykracza on poza ramy wspomnianych gatunków, ale za to wykorzystuje je w dosyć szerokim zakresie.

Gdybym miał opisać „ThRough Reality” jednym słowem, wybrałbym najprawdopodobniej „obłąkany”. Plugawe szaleństwo wylewa się z głośników strumieniami. Dużo tu psychodelii, ale nie takiej, do której przyzwyczaiły nas rockowe kapele lat 60. – o nie, SARS gwarantuje słuchaczowi dużo bardziej zbrutalizowane dźwięki. Definitywnie nie jest to materiał dla każdego – choć ledwo przekracza kwadrans, to w jego przypadku zdecydowanie nie można mówić o jakiejkolwiek litości.

Sample, klawisze, ozdobniki? Zapomnijcie. Pod tym względem muzyka SARS została całkowicie uproszczona. Solówek gitarowych także zabrakło, ale ich brak (przynajmniej częściowo) rekompensowany jest przez mniej lub bardziej psychodeliczne partie (najlepiej słychać to chyba w otwierającym EPkę „Delightly Frost” oraz „Thought Flood”). Niektóre z nich kojarzą mi się trochę ze wczesnym Slipknotem, choć nietrudno zauważyć, że oba zespoły diametralnie różnią się od siebie stylistyką.

Owszem, SARS obchodzi się ze słuchaczem dość brutalnie, choć wcale nie potrzebuje do tego olbrzymich pokładów stęchlizny. W tej kategorii muzycy celują zdecydowanie we współczesne realia. Paradoksalnie nie znajdzie się tu aż tyle surowości, ile można by było się spodziewać. Ograniczono ją na rzecz przejrzystości, dzięki której każdy z pięciu zawartych na EPce strzałów dysponuje odpowiednią siłą rażenia. Szczerze przyznam, że nawet mi nie brakuje tych prymitywnych, brzmieniowych zgrzytów wydobytych z najmroczniejszych otchłani – nie każdy death metal tego potrzebuje, nieważne, czy współczesny czy nie.

Na samym początku nie do końca mogłem się przekonać do wokalu. Choć w wybitnym stopniu zezwierzęcony i wzbogacony sporą dawką szaleństwa, w niektórych utworach wydaje się jakby lekko odstawać względem muzyki. A może to właśnie przez ten radykalizm…? Może podświadomie czułem, że potrzebuję chwili wytchnienia…? Ostatecznie wyszło na to, że było to tylko pierwsze wrażenie, gdyż z czasem się do niego przyzwyczaiłem, choć teraz w sumie nie wiem, czy ma to jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Może jednak ma – w razie chęci powrotu do EPki.

Materiał trzyma równy poziom – nie wchodzi na wyżyny, nie schodzi poniżej określonej linii. Z tego względu zabrakło na nim utworów słabych i utworów wybitnych, ale z jakiegoś powodu najlepiej słuchało mi się właśnie „Delightly Frost”. Teoretycznie nie zawiera on w sobie niczego, czego nie mają w sobie pozostałe utwory, ale wyróżniłbym w nim to, że potrafi zbudować nastrój. Zaczyna się dość spokojnie jak na całokształt, by po trzydziestu sekundach rozpętać burzę, przeplataną mniej lub bardziej różnorodnymi sekwencjami. Spodobały mi się też gitarowe jazgoty w „Thought Flood”, ale jemu zostawię już drugie miejsce.

https://youtu.be/XROoZ2NnxNY

Mimo dość nowoczesnej formy „ThRough Reality” ma szansę spodobać się także wyjadaczom, którzy na klasycznym death metalu zjedli zęby – głównie dlatego, że pozbawione jest wszystkiego, co uczyniłoby go przekombinowanym. Z jednej strony prostota, z drugiej chaos i szaleństwo. SARS może zapewnić niewymagającą i niezobowiązującą rozrywkę dla wielbicieli bardziej intensywnych brzmień, więc jeśli nie oczekujesz niczego ponad to, debiut rzeszowian powinien być dobrym wyborem.

Barlinecki Meloman

https://www.facebook.com/SARSband

Fot. Dominik Baran Fotografia