We wrześniu otrzymałem do recenzji dwa wydawnictwa zespołu I.N.D (In Nomine Dei) – zespołu, który już zdążył na dobre zakorzenić się w naszym radiowym otoczeniu. Częsta obecność w audycjach, niedawny wywiad z wokalistką grupy, przeprowadzony przez Starego Metalowca, zwycięstwo XXXV notowania RockMetal TOP30… wiedząc, że przygotowywanie recenzji obu płyt jedna po drugiej nie ma sensu, dałem sobie trochę czasu. Tekst o EPce „Lucernarium” krąży po sieci już od miesiąca, a teraz czas zmierzyć się z drugą EPką, którą mi przekazano – „Psychomachii” z 2023 roku, wydanej aż siedem lat po „Lucernarium”. Odstęp bez wątpienia spory – czy wniósł on do twórczości zespołu jakieś zmiany?
Po otrzymaniu płyt postanowiłem eksperymentalnie przesłuchać je od razu, po zakończeniu pierwszej zaraz włączyć następną. Wówczas wydały mi się one bardzo podobne do siebie – takich też powierzchownych wniosków się po tym spodziewałem. Większy odstęp czasowy był zatem wskazany, by bez przeszkód potraktować „Psychomachię” jako osobne wydawnictwo, i przy tym wyodrębnić sobie coraz wyraźniej wyczuwalne różnice – te, które ukryły się przy pierwszym kontakcie. Przypomnę: zespół uprawia sztukę w postaci dość ogólnego, nieco rozproszonego metalu alternatywnego. Używając tutaj słowa „metal” nie nadinterpretuję tego, co zespół ma do zaoferowania, zwłaszcza na tym wydawnictwie – im dokładniej się z nim zapoznawałem, tym bardziej docierała do mnie jego odmienna postać. Odmienna, lecz nie zmieniona o sto osiemdziesiąt stopni, jako że zespół eksplorowanych wcześniej rejonów nie porzucił. Zamiast tego nieco je zmodyfikował.
„Psychomachia”, jak wspomniałem, również jest EPką, za to większą objętościowo. Na niewiele ponad dwadzieścia minut składa się pięć kompozycji, w tym intro, poprowadzone głównie przy pomocy gitary akustycznej. Trochę brakuje mu indywidualnej duszy – ale nie ma sensu bym czepiał się na siłę krótkiego intra, reszta jest ważniejsza. Przy czym muszę tu wspomnieć o wystąpieniu klamry – EPka akustykiem również się kończy, a to już nakreśla pewien koncept, o jasno zaznaczonym początku i końcu. Reszta materiału brzmi zauważalnie ciężej – zwłaszcza gdy mowa o pierwszej właściwej kompozycji, czyli „Falling Down”. Metalowa alternatywa, będąca poniekąd rozwiązaniem na trudności w wyodrębnieniu przez słuchacza innych, bardziej sprecyzowanych nurtów, daje o sobie znać – to ta lżejsza forma metalu, pozbawiona skrajności. Ale riffom trudno odmówić metalowego sznytu, a solówki także śmiało suną przed siebie, dodając nieco życia i tak już energicznej muzyce. To się akurat w twórczości I.N.D przez te kilka lat nie zmieniło…
…podobnie jak zamiłowanie do melodii. Duch ostatnich dwóch dekad daje się zauważyć nie tylko w wokalu Aliny Lewandowskiej: momentami trochę zadziornym, jakby wyrywającym się, ale mimo wszystko na pewnej smyczy – tak by nie wydostał się poza wyznaczone mu ramy. Może to sugerować pewne ograniczenia, narzucone czy to przez samą wokalistkę, czy to ogólnie przez ramy stylistyczne. Ale nie będę o tym więcej myśleć, nie ma sensu bym się powtarzał. Wokal tą swoją niejaką, występującą w większości delikatnością, potrafi zapewnić miłe doświadczenia – zwłaszcza gdy nie szuka się tu nie wiadomo jakiej agresji (a jak się szuka, to czas pomyśleć o innym zespole). Ale właśnie, może by pozwolić sobie na więcej…? W takich sytuacjach mój organizm zawsze reaguje podobnie – nie szuka wspomnianej agresji, tylko większej dozy szaleństwa. Nawet takiej ciutkę, odrobinkę większej. Dotyczy to również muzyki – miarowej, wpisanej w standardy. Sama z siebie potrafi się obronić – zwłaszcza dzięki gitarom z „Falling Down”, dzięki zadbaniu o to, by produkcyjnie wszystko się zgadzało, dzięki ogólnej chwytliwości. Ale kurczę, to jeszcze nie to. Widziałbym w tym nieco eksperymentalnej, typowo rozrywkowej wariacji. Takiego pozytywnego zakręcenia.
Spokojnemu zapoznawaniu się z takim graniem najbardziej wadzi ten cichy, subtelny głos w głowie, przypominający o tym, że już się te dźwięki zna. I nie mam tu na myśli mojej znajomości poprzedniej EPki zespołu. Obiektywnie absolutnie nie mam się do czego przyczepić – ale nie mam też na widoku punktów, które wybiłyby mnie z zamyślenia, które gdzieś po drodze się pojawiało. Pewien niedobór charakterności, o którym wspominałem we wcześniejszym tekście, jeszcze nie zanikł. Owszem, jest ciężej (utwór „Inside” także ma kilka takich mocniejszych momentów, i przy nich warto się zatrzymać), może bardziej wszystko stoi na równi, mam wrażenie że produkcyjnie także zaszła zmiana na plus. Żaden instrument nie zanika, nic się wzajemnie nie zagłusza, każdy dźwięk współpracuje z resztą – dostrzegamy zatem dyscyplinę, ale nie taką, co wymuszałaby na nas potencjalnie nieprzyjemne działania. Natomiast przy wszystkich tych czynnikach czegoś wciąż brakuje. Powoli sam nabieram wątpliwości, czego – może to ja mam jakieś wymagania z kosmosu.
Czy coś mogę jeszcze dodać? Nie wydaje mi się. Zresztą, co ja mam Wam opowiadać o tym, co już znacie, i z czym sympatyzujecie – zwycięstwo w notowaniu nie wzięło się znikąd i nie jest pozbawione uzasadnienia. Ze swojej strony zaś mogę wspomnieć, że tu już pewien niedosyt czuję – bynajmniej nie jest on związany z objętością EPki. EPki w ogólnym rozrachunku dobrej i przyjemniej w osłuchu, ale w swojej klasie być może wciąż chowającej się w tłumie. Zatem tu rodzą się dwa pytania, na które brak odpowiedzi poniekąd uniemożliwia mi postawienie ostatecznego werdyktu: co by było, gdyby „Psychomachia” była longplay’em? I jak ten materiał wypada na żywo? Drugie pytanie jest tu zdecydowanie istotniejsze, i kiedyś chętnie sobie na nie odpowiedzi udzielę. Na razie muszę jeszcze żyć z pewną konsternacją.
Łukasz (Barliniak) dla Radia ElitaCafe/R.E.C/
I.N.D 2023.
Autor nieznany – zdjęcie pochodzi ze strony zespołu na Facebooku.
I.N.D – „Lucernarium”
Czasem zdarza mi się pisać o starszych wydawnictwach – nie ma co się ograniczać tylko i wyłącznie do nowości. Warto raz na jakiś czas wrócić do starszych nagrań zespołu – również w tych sytuacjach, w których później zespół zdążył opublikować kolejny materiał, bądź materiały. Tym samym nadarza się okazja do porównania, czy też określenia różnic – a te z reguły się pojawiają, jako że rozwój to rzecz naturalna. Tym razem pochylę się nad twórczością gdyńskiego zespołu I.N.D – otrzymałem do recenzji dwie EPki: „Lucernarium” z 2017 roku, oraz zeszłoroczną „Psychomachię”. Dziś przeczytacie o tej pierwszej, do drugiej usiądę za jakiś czas.
Z dołączonej do płyt notki prasowej wyczytałem, że I.N.D (skrót od In Nomine Dei) działa już od dłuższego czasu – najwcześniejsze informacje sięgają materiału demo z 2008 roku. Mamy zatem do czynienia z zespołem bądź co bądź doświadczonym – a zaczęło się tak, jak to zwykle bywa, czyli od wspólnej pasji. „Lucenarium” zresztą też nie jest pierwszym oficjalnym wydawnictwem zespołu, swój oficjalny debiut muzycy wydali w 2011 roku. Zwróciłem także uwagę na spore odstępy czasowe między kolejnymi wydawnictwami – ale czy to koniecznie musi o czymś świadczyć? Ano nie musi. Zespół działa, koncertuje i dzieli się swoją twórczością z innymi. „Lucenarium” to cztery kompozycje, w tym jeden instrumental. Materiał skromniutki, nie ma co ukrywać. Sumarycznie nie wychodzi z tego nawet kwadrans. Zatem skoro zespół nie poszedł w ilość, to zamiast tego może poszedł w jakość?
Przyznam szczerze, że nie wiem za bardzo jak te dźwięki określić. A przecież z tyłu głowy szybko zapaliła mi się lampka, przypominająca: „Ej, przecież Ty takie dźwięki znasz”. Słyszałem już podobne granie, i to niejeden raz. Gatunkowo zespół balansuje – a jakże – pomiędzy lżejszym rockiem, a mocniejszym metalem. Wyłapuję w tym mnóstwo znajomych zabiegów stylistycznych, począwszy od charakterystycznego operowania melodiami, przez momentami trochę numetalowo brzmiące gitary, na czystym, ale jednak nieco drapieżnym wokalu kończąc. Ale to w żadnym wypadku nie jest nu metal – I.N.D nie bawi się w eksperymentowanie z elektroniką czy rapowanki. Ale zwłaszcza w otwierającym krążek „Mroku” te echa wyraźnie się przebijają, ten riff, co by nie mówić, jest bardzo charakterystyczny. Poza tym – może to po prostu alternatywa. Trochę pomazana brudem. Ciężko wyodrębnić tu coś, co stylistycznie by się wyróżniało, ale EPka jakoś dużo na tym nie traci – może dzięki minimalnej długości, może dzięki po prostu trafionym kompozycjom. Jej kluczową cechą jest zdecydowanie żywiołowość – taka trochę młodzieńcza; w kontekście beztroski i nieograniczonej swobody. Nastrój zdaje się motywować i dodawać energii.
Muzyka I.N.D wpada w ucho – i tu ciężko mieć co do tego jakieś większe wątpliwości. Inna sprawa, że próg też nie był jakoś szczególnie wysoki, bo trudno w takiej muzyce mieć większe, bardziej wyrafinowane wymagania. Można skupić się na poszczególnych fragmentach, bo jak się człowiek skupi na całości, to ta mu umknie zanim wyłapie z niej cokolwiek wartościowego. Wiem, wygląda to jakby EPka zostawiała spory niedosyt… ale tak nie jest, o dziwo. Na pewno ma na to wpływ wymuskana wręcz spójność wszystkich czterech kompozycji. Nie ma tu ani tych lepszych, ani tych słabszych – choć „Prorok” chwilami zarzuca bardzo wyeksponowanym basem, niewystępującym w takiej intensywnej formie nigdzie indziej, i te właśnie sekundy bardzo mi odpowiadają. Z kolei w finałowym „777” jednak tego wokalu mi trochę brakuje. Ale to właściwie niuanse. Wprost proporcjonalne do objętości „Lucernarium”. No i ten wspomniany wcześniej, charakterystyczny riff z „Mroku” – pierwsze co na tym krążku słyszymy. I później trudno już nie patrzeć na resztę materiału przez pryzmat tych pierwszych dźwięków…
Co z wokalem? Podobna sytuacja: znam ten styl doskonale, niejednokrotnie się z nim spotykałem… ale przesytu jeszcze nie doświadczam. Alina Lewandowska dopasowuje się do muzyki także zachowując pewną równowagę, ale czysty śpiew zaskarbił sobie dużo więcej uwagi. Jedynie chwilami usłyszycie, że wokal jakby zaraz miał przerodzić się w krzyk… ale zostaje to stłumione, zanim na dobre się rozwinie. Typowa dla mocniejszego grania szorstkość występuje raczej sporadycznie. Głos Aliny z pewnością jest mocny, ale wokalistka nie przesuwa nim granic – właściwie to trzyma się w normie.
Całościowo „Lucernarium” wypada dobrze, ale brzmi to jak dla mnie ciut za grzecznie. Za mało charakternie. Dotyczy to również instrumentalnego „777”, w którym niby bardzo dużo się dzieje, ale i po kilku odsłuchach niewiele mi z niego zostało w głowie. Pisząc ten tekst, unikałem jak ognia zwrotów typu „Rock z pazurem”, jako że obecnie symbolizują one wyłącznie swoją własną karykaturalność… ale czasem mnie kusiło by któryś zastosować, a to był dla mnie sygnał, że zdecydowanie zabrakło tu jakiejś mroczniejszej duszy, która trochę by mnie powodziła za nos i kilka razy zmyliła trop. Jednocześnie jestem przekonany, że spojrzałbym na to wydawnictwo zupełnie inaczej, gdyby było ono bardziej rozbudowane. Trochę ciężko pisać o niecałym kwadransie muzyki, nie spoilerując przy tym całości… a więc cała reszta to już Wasze zadanie domowe. A ja, w międzyczasie, zobaczę, co przyniósł następca tej EPki.
Łukasz (Barliniak) dla Radia ElitaCafe/R.E.C/
I.N.D 2017, fot.: Damian Dorosz
INDIVIDUAL
Choć zespół Individual został założony ponad 25 lat temu, jego dorobek artystyczny zbyt imponujący nie jest, mimo tego że w swojej historii bez wątpienia wiele przeszedł. Zmiany stylistyczne, przetasowania w składzie (głównie na stanowisku wokalisty), przerwy w działalności… ale także i koncerty. Można więc przypuszczać, że doświadczenie mają muzycy raczej niemałe. Pierwszy raz swoich sił w studiu zespół spróbował w roku 2007, rejestrując demo w Berlinie, a w tym roku przygotował kolejną demówkę. I o tej właśnie nowej demówce miałem okazję napisać kilka słów.
Demo tytułu nie ma – po prostu nosi ono nazwę zespołu. Zawarto w nim sześć utworów oraz długie jak na ogólnie przyjęte standardy intro. Wszystko utrzymane w core’owych klimatach, lecz tych bardziej „staromodnych” – dominuje klasyczny hardcore połączony z thrashem. Każdy z utworów to w zasadzie szybki, mocny strzał, bez niepotrzebnego kombinowania. Tu nie jest potrzebna żadna głębsza filozofia, w teorii wystarczy tylko dokładać do pieca. Widocznie sam zespół również doszedł do takiego wniosku, gdyż jego muzyczne początki były inne.
Choć dźwięki do lekkich nie należą, gdzieś tam w to demo wkradła się pewna zachowawczość. Większych szaleństw się tu nie uświadczy, gatunek nie jest eksploatowany do granic możliwości. Najpewniej wpływ ma na to także fakt, że całość w istocie także brzmi jak demówka – czyli bardzo surowo, momentami wręcz nieco prymitywnie, budzi skojarzenia z warunkami domowymi. Ma to swój urok, nadaje autentyczności, niemniej od takiej muzyki oczekiwałbym konkretniejszego uderzenia. Na drugą szalę przechyla całość wokal, mający w sobie nieco tego szaleństwa i gniewu, czyli elementów skądinąd istotnych, choć taka jego forma trafia do mnie raczej wybiórczo.
Intro to nic innego, jak powtarzany riff z utworu „Pomiędzy dniem i nocą„, któremu towarzyszą słowa powtarzane niczym mantra, za każdym razem z coraz większą agresją i obłąkaniem (a w międzyczasie pojawia się także wielogłos):
„Rozkładające się ciało twojego największego wroga ma zawsze najprzyjemniejszą woń„.
Przekaz dosadny, i jednocześnie podpowiada, jakich tematyk możemy się mniej więcej spodziewać. Pasuje jak ulał. I wszystko byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby nie rozciągnięcie tego do prawie trzech minut. W efekcie intro zamiast budować napięcie, zwyczajnie męczy, więc po paru razach kolejne odsłuchy zaczynałem już od pierwszego utworu właściwego, czyli „Pokłosia„. Gdyby solidnie skrócić wprowadzenie do EPki, efekt końcowy mógłby być (i zapewne byłby) znacznie lepszy.
Cała reszta to klasyczna w swej postaci miarowa młócka, raz szybka i energiczna, raz skłaniająca się ku tempom raczej średnim, pozbawiona solówek oraz innych elementów „dekoracyjnych”. Dewizą jest prostota, a wszystko co niepotrzebne można spokojnie odłożyć na bok. I taka forma z reguły jak najbardziej się sprawdza. Przyznaję, że w przypadku twórczości Individual również nie widziałbym sensu w urozmaicaniu na siłę. Z drugiej strony brakowało mi tu czegoś, co przykułoby moją uwagę na dłużej, do czego wracałbym chętniej i w prywatnym, wolnym czasie. Poziom całego dema jest równy (nie uwzględniam intra), nie ma gwałtownych spadków, ale brakło też skoków. W tym przypadku równa linia przekładała się w pewnym stopniu na znudzenie, które raz na jakiś czas nieśmiało się u mnie pojawiało.
Doceniam za to polskie teksty. Anglojęzyczny utwór jest tylko jeden („Death”), i to właśnie on może pełnić rolę takiego niewielkiego urozmaicenia. Tematyka to oczywiście nic nowego: przedstawienie w ogólnym skrócie świata jako miejsca pełnego okropieństw, obrzydliwości, zakłamania oraz chorych umysłów. W tym miejscu mogę wspomnieć o „Walce o tożsamość„, która lirycznie chyba najbardziej pasuje do nazwy zespołu. Przekaz jest prosty: pokaż siebie i uważaj na największych wrogów: ludzi. Żaden nie jest twoim sojusznikiem, tak samo jak ty nie jesteś i nie byłeś częścią tego świata.
Cóż – ja z kolei raczej nie jestem częścią świata stworzonego przez Individual. Nie wątpię że w określonym środowisku demo znajdzie swoich odbiorców i ich usatysfakcjonuje. Ja niestety się do nich nie zaliczam. Materiał ma brudny, garażowy klimat utrzymany w barwach wyłącznie czarno-białych, i to akurat mi się podoba. W jednej chwili wsłucham się w słowa, a w jeszcze innej skoncentruję się na solidnym riffie („Kłamca„), ale to jeszcze za mało bym zatrzymał się przy tym wydawnictwie na dłużej. No i jeszcze to intro… To w zasadzie jedyna rzecz, której na dobre bym się pozbył, ewentualnie zostawił w znacznie okrojonej formie. A reszta? Reszta po prostu mnie za serce nie chwyciła. A spodziewałem się tego, że mi to serce bezlitośnie wyrwie.
Barlinecki Meloman