LUX PERPETUA – Curse of the Iron King


Serce rośnie, kiedy można recenzować taką muzykę i taki zespół. A zarazem pojawia się obawa, żeby czegoś nie spłycić i nie potraktować zbyt powierzchownie.

Curse of the Iron King”, to drugie wydawnictwo zespołu Lux Perpetua (pierwszym była epka „Forever We Stand” z 2014). Album ma już prawie dwa lata, ale prawdziwej sztuce czas nie szkodzi. Ta płyta jest szczególna, między innymi dlatego, że po koncercie zespołu w Szczecinie, Ulka kupiła ją w prezencie Gregorowi /naczelny REC/. Niedługo potem, przekroczyła granice Światów, zostawiając nas w smutku. Pamiętam, jak mnie namawiała na ten koncert, a ja z jakichś powodów, nie poszedłem. Mogę tylko dziś przeklinać swoją ignorancję. Niewiarygodne,  ale Ula była  chyba jedyną osobą na tym gigu. Lux Perpetua grało wtedy dla niej. Tak więc  „Klątwa Żelaznego Króla”, przeleżała sobie ponad rok u Gregora, zanim magia na niej zawarta , upomniała się o swoje. Nadszedł  jednak odpowiedni czas, aby podzielić się muzyczną opowieścią ze Światem.

Lux Perpetua, to po łacinie Światłość Wiekuista. Jest to też tytuł, ostatniej części Trylogii Husyckiej , Andrzeja Sapkowskiego, powieści historyczno -fantastycznej, osadzonej w okresie wojen religijnych, toczonych w Królestwie Czech, w latach 1419–1436 pomiędzy czeskimi husytami, przeciwko krucjatom, organizowanym przez cesarza Zygmunta Luksemburskiego przy poparciu papiestwa.

Jako ciekawostkę, należy dodać, że Trylogia Husycka, została wydana w Polsce, w  formie audiobooka, w nagraniu którego wzięło udział ponad stu lektorów. Ze względu na  ilość występujących aktorów, efektów specjalnych i muzyki ,nazywana superprodukcją, jest ona opisywana, jako najdłuższe słuchowisko radiowe, jakie kiedykolwiek powstało. W tym kontekście, krzyżowcy na obrazie okładki „Curse of The Iron King”, stają się czymś oczywistym. Oprócz wspomnianych rycerzy krucjat, widzimy siedzący posąg Żelaznego Króla, ciągnięty przez wilkołaki. Pewnym zaskoczeniem są martwi jeźdźcy, szkielety dosiadające motocykli…ale to w końcu Świat fantasy. W powietrzu unoszą się zakapturzone zjawy. Przez pustynny piach, ciągnie armia cieni, w oddali majaczą mury obronne, potężnego zamczyska, prawdopodobnie atakowane pociskami z katapult .

Łagodne, dźwięki  klawesynu, grane przez Magdalenę „Meg” Tararuj (keyboard), kojarzące się z atmosferą królewskiego dworu, wprowadzają nas w niemal barokowo średniowieczny nastrój celebracji. Kiedy dołączają gitary i bębny, już wiem, że uczestniczę w czymś wyjątkowym i epickim. Słowo epicki, jest tu kluczowe i dotyczy całego albumu. To, co od razu rzuca się na ucho, to dojrzałość kompozycji, przemyślanych i dopracowanych do najdrobniejszych szczegółów. Zaskakujący profesjonalizm muzyków, imponujących swoim warsztatem technicznym. Bo o to właśnie chodzi w power metalu. I  uczucie, że wszystko jest tam, gdzie powinno, a muzyka porywa słuchacza w nieznane. Po instrumentalnym wstępie, nadciąga rozpędzona „Klątwa Żelaznego Króla” („Curse of the Iron King”). Gitarowe eskapady, uzupełniane klawiszami, zmiany tempa i mnóstwo melodyjnych solówek. To wszystko okraszone  bębnami. Kiedy wchodzą partie wokalne, jestem już kupiony. Wokal od pierwszych fraz, nadaje ostatecznego charakteru i pazura utworom, dzięki umiejętnemu pokazaniu całej palety emocji i nastrojów.

W odróżnieniu od większości power metalowych wokalistów, Artur „Rooz” Rosiński, nie nadużywa wysokich rejestrów, choć posługuje się nimi w niesamowity i przekonujący sposób.  Wyśmienite niższe partie i lekko zachrypnięta maniera, mogą nieco kojarzyć się z Grzegorzem Kupczykiem, czy Jornem, oczywiście na plus. I jak to wszystko brzmi! Pięknie mknie sekcja rytmiczna(Paweł „Kaplic” Zasadzki– perkusja, Krzych „Krzych” Direwolf)  goniona misternie szytymi solówkami Mateusza „Mata” Uścisłowskiego i Tomasza „Tommy” Sałacińskiego.

Hej nieznajomy, zwolnij w podróży.
I usłysz szepty na wietrze.
Pozwól im przypomnieć, jak cierpię.
I uroń łzę za biednego starego króla

Trudno opisywać muzykę, w której tyle się dzieje, zarówno pod względem instrumentalnym , jak i wokalnym. Każdy utwór jest urozmaicony niezliczoną ilością ozdobników i przeróżnych „smaczków”, mnóstwem ciekawych aranży. Zastanawia mnie, czy zespół jest w stanie bez nut, odtworzyć na żywo te wielowątkowe, skomplikowane kompozycje. Chcę wierzyć, że tak.

The Legend” utwierdza mnie w przekonaniu, że słucham jednego z lepszych wokalistów w Polsce i równie znakomitych instrumentalistów. „Legenda” pozornie nieco wolniejsza, zaczyna się od mocnych akcentów i tremola, dalej leci z gęstą podwójną stopą i kolejną porcją melodii i solówek . Bardzo dobrze wpasowane quasi symfoniczne orkiestracje syntezatorów, urozmaicają i tak świetny utwór. Trochę „ironowo” się robi. Wokal prowadzi pewnie do przodu, Artur pozwala  sobie tutaj na balansowanie, między bardzo wysokim „śpiewokrzykiem”, a średnimi i niskimi tonami. Wokalne, heavy metalowe mistrzostwo Świata.

Cytat z Józefa Piłsudskiego poprzedza „Army of Salvation”:

Doznanie porażki i przetrwanie, jest rzeczą honorową,
ale samozadowolenie ze zwycięstw to powód do wstydu ”.

Krzyżowcy wyruszają na kolejną bitwę, a my dostajemy prawdziwy heavy/power metalowy hymn, przy którym głowa sama rwie się do „headbangingu”. Galop do zwycięstwa, lub śmierci. Czyżby „skrzyżowanie „ „Crusadera” i „ Stalowych Batalionów” od Saxon? Artur daje kolejny popis wokalnej akrobatyki, wprawiając słuchacza w osłupienie. Jak ten człowiek potrafi operować instrumentem, jakim jest jego głos ! W zależności od ładunku emocjonalnego w muzyce, może śpiewać i krzyczeć bardzo wysoko, niemal histerycznie, lub śpiewać nisko, cicho i spokojnie. Technika śpiewania nadaje utworom dramatyzmu i niepowtarzalności.

Jedziemy ku chwale, żołnierze wiary,
na naszych potężnych wierzchowcach do dalekiej krainy.
Razem jesteśmy nieustraszeni, razem jesteśmy odważni.
Nie bierzemy więźniów, wysyłamy wrogów do grobu.”

Po bitwie słuchamy  „An Old Bard”. Zadziwiająco spokojnie, po szaleńczych szarżach brzmią pierwsze wersy utworu. Chórki i klawiszowe melodie, tworzą „rycerską atmosferę”, dopełnianą kaskadą solówek  a pod koniec koi nas gitara klasyczna, przechodząca w kolejne solo…

Mój ojciec powiedział mi kiedyś
Posłuchaj mnie synu
Co jest ważne w tym życiu,
 By być prawym człowiekiem.”

Eversong” jeszcze bardziej sprawia, że czujemy się, jakbyśmy siedzieli w środku nocy przy ognisku, słuchając pieśni średniowiecznych bardów. Delikatne dźwięki gitary i klawiszowe tła, oraz czysty, spokojny śpiew, urzekają nastrojem, pozwalają się rozmarzyć przy świetle księżyca. Zapomnieć o zgiełku bitew choć na chwilę( do tej pieśni, nakręcono całkiem zgrabny i sympatyczny teledysk, w „wiedźmińskim” klimacie, udowadniając, że dobry klip nie musi opierać się na efektach specjalnych i gigantycznych pieniądzach).

Maszeruj przez krainy przy świecach,
Przynosimy „Wieczną Pieśń”, dźwięk nocy.
Przyjdź i posłuchaj piosenki wszelkiej nadziei.
Przed świtem nikt nie jest sam.”

Sielanka nie trwa jednak długo, bo potężnym uderzeniem, nadciągają „ Martwi Jeźdźcy” czyli „Riders of the Dead”. Przyciszony, prawie szepczący głos Artura przechodzi w śpiew, tym razem bardzo wysoki. Dźwięki dzwonu, grobowe głosy nieumartych, demoniczny śmiech. W pewnym momencie pojawiają się niemal skoczne, wesołe nuty, co ciekawie kontrastuje z resztą utworu i jego tekstem.

Kto śmie nas wezwać
Będzie musiał zapłacić cenę,
Cenę w ludzkiej krwi.
To jest twoje przeznaczenie.
Będziesz czołgać się w agonii.
Wtedy poderżniemy ci gardło.
Nikt nie może się nam przeciwstawić na wieczność.”

Niemal dostojnie i tajemniczo za sprawą bębnów, gitar i klawiszy, brzmi wstęp „Rebelion”, rozpędzając się i zwalniając w okolicy refrenu. Ten powtarzany wielokrotnie refren i specyficzna motoryka, odróżnia utwór ( jakoś nie pasuje mi tu słowo piosenka), od innych. Powtarzane sekwencje gitarowe, nadają jakiegoś transowego czy hipnotycznego zabarwienia…Co ciekawe, w mojej opinii zespół nie popadł w zbytnią cukierkowatość (co często się zdarza, przy podobnych produkcjach, z udziałem syntezatorów)

Moje ręce są związane siecią kłamstw.
Mój świat jest pełen głupców i fałszywych sojuszników.”

Odgłosy burzy, deszczu i sowa, w to wnikają dźwięki starych organów. Już północ, a więc „ The Werewolf”. Ktoś z Was wierzy w wilkołaki ? W średniowieczu wiara w te i podobne stwory, była dość powszechna…Gęste riffy, podwójna stopa, mnóstwo akcentów,  wspaniałe wokalizy, „połamańce” rytmiczne, setki zmian podziałów i nastrojów…No i tradycyjnie tysiące nut wycinanych solówkami. Nakładane głosy, tworzące chór

Nadejdzie czas
Kiedy księżyc wschodzi wysoko,
I wilki zaczynają wyć,
Wzywa mnie przeznaczenie.
Teraz czuję w sobie bestię.
Jestem zagubiony w ciemności na zawsze.”

Uciekając przed „Wilkołakiem” trafiamy na „Pustynię Przeznaczenia” czyli ”Desert of Destiny” .Pojawia się nastrojowe pianino, podpierane gitarami. Mam wrażenie, że wiatr wieje mi pustynnym piaskiem po oczach. Mocne uderzenia gitar poprzedzielane stonowanym głosem, powraca pianino… Tu słyszę w dali pewne echa Gamma Ray…I co z tego ? Co z tego, że ktoś przyczepi się do wtórności stylu i pewnych patentów muzycznych, skoro  jest to zagrane na najwyższym poziomie ? Takiego heavy metalu/ czy power metalu, chcę słuchać.

Kiedyś byliśmy jedną myślą, wolną od kajdan niegodziwego umysłu.
Podobnie jak jedno ciało, bezpieczne w objęciach Ojca Czasu.
To, co zostało zrobione, nie może zostać cofnięte.”

Instrumentalne „Consolation”, brzmi monumentalnie i wzniośle, wręcz filmowo. Choć zagrane na samych syntezatorach, bez udziału gitar. W zasadzie mogłoby być idealnym zwieńczeniem płyty, z tymi dzwoneczkami na końcu. Ale to nie koniec, bo ciszę rozrywa nagle niepokojące wycie syren alarmowych…Nastąpiło gwałtowne przeniesienie w czasie, już jesteśmy we współczesnym Świecie tuż przed jego agonią.

”Prosto do piekła”. Tu oprócz sonicznej nawałnicy pojawiają się zagrywki keyboardu, pasujące do rocka progresywnego a poza tym heavy metal najwyższej próby, wykuty w ogniu i stali. Świetny utwór na zakończenie albumu..

Nadszedł dzień sądu, rakiety wystrzelone
Odliczanie do wybuchu nuklearnego.
Niebo zrobiło się szkarłatnie czerwone, okrywając ziemię smolistą czernią
Przynosząc ogień z toksycznych chmur”.

Po huraganie nagle zalega cisza. Gdy wybrzmiał ostatni krzyk Artura i ostatnie nuty, czuję się dość dziwnie. Chyba muszę zacząć od początku. A więc „Celebration”. Zresztą, słucham „Curse Of The  Iron King” przypuszczalnie dwudziesty raz i mam chyba już syndrom uzależnienia.

Tak, potraktowałem ten krążek, jako koncept album, pomimo, że to niekoniecznie jedna opowieść, bo takie mam skrzywienie. Może dlatego, że wychowywałem się w czasach, gdy płyt słuchało się w całości. Ludzie mieli czas i chęci na poznawanie muzyki, którą się wręcz celebrowało i chłonęło. To wspaniałe, że  dzisiaj, gdy ludzie nie są w stanie poświęcić niczemu dłuższej chwili, pojawia się nagle coś, co wymaga skupienia na sobie uwagi i zatrzymania w codziennym szaleństwie. Ileż w tej muzyce mocy i pozytywnej energii. Jestem dumny, że w Polsce nagrywa się  takie płyty, na światowym poziomie. Myślę sobie, że gdyby ten album wyszedł gdzieś pomiędzy rokiem 1987 a 1989, Lux Perpetua graliby światowe trasy u boku Iron Maiden, Helloween, czy Blind Guardian. Panowie byliby dziś sławni, a może i bogaci. Kiedy kupię sobie własny egzemplarz, postawię ją na półce obok „Kawalerii Szatana” Turbo. Dlaczego ? Bo podobnie, jak tamten album przed laty, ten wniósł coś świeżego i prawdziwego, w rodzimy metal.

Zdecydowanie polecam płytę Lux Perpetua fanom zarówno Ceti, Helloween, Gamma Ray, Blind Guardian, Freedom Call, czy nawet Sabaton, a także fanom klasycznego heavy metalu. Ale, żeby nie było za słodko, mały cios na koniec.  Po tak kompletnym dziele, jak „Curse of the Iron King”, wydany właśnie utwór „Husaria”( na singlu o tym samym tytule), wypada jakoś średnio i nieprzekonująco. Utworowi brak tej mocy i energii. Miało być epicko i pompatycznie, a gdzieś to trochę uszło. Może jednak warto pozostać przy języku angielskim i Świecie fantasy ?  Gwoli rzetelności dziennikarskiej, należy dodać, że od nagrania „Curse of the Iron King”, zmienił się nieco skład Lux Perpetua. W zespole nie ma już Magdaleny Tararuj i Tomasza Sałacińskiego, którego zastąpił Patryk Makać (ex-Scream Maker).

Jakub Szczęsny-Czarnecki

Leave a Comment